Wywiad – dziennikarz Łukasz Dunaj [MM 2021]

NOISE DUNAJEM W MUSICK

Końcówka marca. Przedpołudnie. Słońce nad Warszawą już dość wysoko. Przyjemnie, ciepło. Wyłażę z Centralnego… Uber czy spacer? Zestaw drugi. Kilkanaście minut pieszej wędrówki i jestem już na Ochocie. Zamawiamy kawę, atakujemy pobliski park, by tam porozmawiać o dziennikarstwie, prasie, muzyce. Bez napięcia, bez sztandarów, choć pewnie z ukrytą świadomością, że Łukasz Dunaj pisał kiedyś w Musick, a później postanowił założyć własny Noise. Przywołane tytuły przypominają po trosze starych sąsiadów na Empikowych półkach. Tego typu sąsiedztwa oznaczają czasami niebywałą napierdalankę. W naszym przypadku luz. Rozpoczęliśmy od długów.          

Mateusz Żyła: „Włóczę się, piszę, spłacam długi”. Cytat zachęcający czy zniechęcający?

Łukasz Dunaj: (milczenie) Zniechęcający…

To fragment jednego z listów Bolesława Prusa. Minęło ponad sto lat od jego publikacji… Czy coś zmieniło się w tym aspekcie? Czy dziennikarz wojujący na rynku pracy ma szansę na coś więcej niż tylko przysłowiową spłatę długów?

W mojej ocenie aktywność dziennikarska jest inspirująca i niezwykle motywująca, ale skrywa też gorzki posmak związany z licznymi frustracjami, trudnościami, niejednokrotnie także poczuciem niespełnienia czy nawet niedowartościowania. Gdybyśmy mieli zawęzić sprawę do naszej niszy, czyli ludzi zajmujących się pisaniem o muzyce (wolę określenie „pisanie o muzyce” niż „dziennikarstwo muzyczne”), moglibyśmy stwierdzić, że jest to obszar zasiedlony przez pasjonatów, którzy są w stanie poświęcić sporą część życia prywatnego i zawodowego właśnie na rzecz pisania. Podtekst pytania jest jednak inny… Czy można żyć i dorobić się na tym fachu? Fakty są brutalne, zgodnie z nimi tylko garstka ludzi w Polsce utrzymuje się z pisania lub mówienia o muzyce. Częściej są to dziennikarze radiowi, natomiast z tych piszących mógłbym wymienić zaledwie kilka nazwisk.

Współczesny rynek muzyczny jest niezwykle płodny. Premiera goni premierę, a więc i tematów do pisania jest mnóstwo. Czy nie odnosisz czasem wrażenia, które było zresztą bliskie już Prusowi, że dziennikarze przypominają robotników żyjących (lub raczej dorabiających) z piór?

Pytasz ogólnie czy wchodzimy w nasze klimaty?

Pozostańmy przy muzyce.

Wydaje mi się, że w ostatnich latach nastąpiła ogromna pauperyzacja tego środowiska. Wynika ona z prostej przyczyny – braku pieniędzy. Jeśli jednak pojawia się jakiś zarobek, to przeznaczony jest głównie na przetrwanie lub zaspokojenie podstawowych potrzeb. Młody człowiek, który wierzy, że będzie utrzymywał się z pisania o muzyce, porusza się niestety w świecie iluzji. Nie chcę nikogo zniechęcać, wręcz przeciwnie, natomiast nie warto o tym myśleć w kategoriach merkantylnych, bo można zderzyć się z betonem rzeczywistości, co skutkuje frustracją, zniechęceniem. W pewnym momencie, a dokładniej w okolicach 2011-2012 roku, byłem dość blisko pozycji, dzięki której mogłem utrzymywać się wyłącznie z pisania. Współpracowałem wtedy z redakcją T-Mobile Music pod przewodnictwem Jarka Szubrychta, który dysponował sporym budżetem. Pisałem bardzo dużo o artystach z różnych gatunków muzycznych i to był jedyny moment, kiedy pomyślałem: „A może rzucę wszystko i skupię się tylko na muzyce?”. Niestety po jakimś czasie T-Mobile zakręcił finansowy kurek i redakcja się rozpierzchła.

Wróciłbym jednak do tego porównania dziennikarza z robotnikiem, który musi – niczym w fabryce – dużo produkować, czyli płodzić tekst za tekstem,  by… No właśnie? Jaki w tym cel?

Nie jestem robotnikiem. Mam nadzieję, że koleżanki i koledzy z Noise Magazine również nie czują się jak w pracy fabrycznej, chociaż zdarzają się momenty przesytu. Zresztą dopadają one nie tylko naszą ekipę, ale zapewne też załogę Musick… „O Jezu! Trzeba napisać jeszcze siedem recenzji” – narzekamy. Czasami umyka nam entuzjazm. Nie podchodzimy do sprawy na zasadzie, że mamy możliwość odkrycia, przesłuchania i podzielenia się wrażeniami na temat siedmiu płyt, tylko zmagamy się ze świadomością ilości materiału, kryterium znaków i presją deadline’u. Odbieram tego typu sygnały od współpracowników, mnie też nie są one obce. Odczucie pisania na akord nie jest komfortowe i w tym momencie rzeczywiście możemy odczuć przymusowość pracy robotnika, który musi odbębnić swoją zmianę. Staram się jednak wypierać takie myślenie, ponieważ niszczy ono poczucie misji i radość obcowania z muzyką, czyli z czymś, w co twórcy włożyli mnóstwo serca, czasu, pieniędzy.    

Wspomniałeś o misji… Kilka lat temu przyznałeś, że pojęcie „dziennikarstwo” się zdewaluowało, wręcz zeszmaciło. Co właściwie ono oznacza dla ciebie?

Dziennikarstwo polityczne czy ekonomiczne nie uległo zeszmaceniu, nabrało wręcz – mając na uwadze obecną sytuację polityczną – dodatkowych walorów. Zmodyfikowałem też pogląd na temat naszej niszy… W tym przypadku przewartościowałem pojęcie „dziennikarstwo”. Dobry dziennikarz muzyczny powinien teraz przypominać selekcjonera, który z trzydziestu pięciu płyt potrafi wybrać dziesięć, które chce pokazać ludziom. Robi konieczny przesiew dla kogoś, kto nie ma czasu ani siły, by śledzić wszystkie premiery. Załóżmy, że w świecie metalu mamy do czynienia z setką nowych płyt miesięcznie. Kto ma to przerobić i wybrać najwartościowsze rzeczy? Właśnie tutaj pojawia się element tej górnolotnej „misji”, którą mamy do spełnienia. Ważna jest również umiejętność opowiedzenia ludziom o kontekście związanym z muzyką, zbudowania interesującej narracji o świecie artysty, w którym powstają jego dźwięki. Oczywiście nie zawsze się to udaje… Czasami świat przedstawiony artysty nie jest aż tak bogaty, jak go sobie wcześniej wyobrażamy.

Mógłbyś przywołać z doświadczenia jakiś konkretny przykład, kiedy to artysta swoją postawą czy też wypowiedziami kompletnie cię rozczarował?

Nie chciałbym tu z wiadomych przyczyn operować nazwiskami. Tych rozczarowań trochę było, ale być może ich przyczyną były również moje nadmierne oczekiwania. Czasami bywa i tak, że czyjś obraz, który sobie kreujemy w głowie dość brutalnie mija się z rzeczywistością, ale czy to wina tej osoby, czy raczej nasz własny problem? Z takich bardziej wyrazistych przykładów mógłbym wymienić może mój 13-minutowy „wywiad” z Maynardem Jamesem Keenanem przy okazji ostatniej płyty A Perfect Circle. Nie był on zupełnie zainteresowany rozmową i odniosłem wrażenie, że odebrał ode mnie telefon tylko dlatego, że ktoś z wytwórni mu kazał. Odpowiadał zdawkowo lub zbywał pytania milczeniem. Rzuciłem ręcznik na dwie minuty przed czasem, co zdarzyło mi się jedyny raz w życiu. Nie miało to dłużej sensu. Dodam jedynie, że miało to być „cover story” do numeru. Na szczęście udało się uratować materiał aranżując na cito rozmowę z Billym Howerdelem.

„Mam analogowe pochodzenie, więc jestem przywiązany do prasy papierowej” – powiedziałeś. Być może pytanie z kręgów fantasy, ale… Wierzysz w reinkarnację gazet w przyszłości? W powrót do czasów, gdy ludzie stali w kolejkach po prasę, żeby przeczytać choćby kolejny odcinek Lalki?

To się już nigdy nie wydarzy, ponieważ przekroczyliśmy Rubikon. Z pewnością przewagą prasy drukowanej jest kondensacja treści, które w Internecie zazwyczaj są porozrzucane w kilku miejscach. Doceniają to również zespoły umieszczające na swoich profilach zdjęcia artykułów i okładek magazynów. W tym przypadku trudno wyobrazić sobie publikację wydrukowanego screenu jakiegoś artykułu czy wywiadu internetowego. Właściwie jedyną szansę prasy upatruję w wysokiej jakości tekstach i… walorach estetycznych, czyli ciekawych grafikach, świetnych zdjęciach, przemyślanym layoucie. Kolejna ważna sprawa to zapach papieru – chyba fetysz wielu z nas. Osobiście wącham każdą książkę…

Też wącham, szczególnie te z antykwariatów (śmiech).

To już wyższy stopień perwersji (śmiech)… Specjalistyczna prasa musi być teraz atrakcyjna wizualnie, żeby ludzie chcieli wydać na nią pieniądze. Tak więc wydawanie magazynów muzycznych w obecnych czasach porównywałbym do wypuszczania na rynek kolekcjonerskiego przedmiotu. Jasne… Niektórzy kupią Noise czy Musick, przeczytają i rzucą koło kibla, ale jest też spore grono odbiorców, które zbiera te magazyny. To bardzo fajna sprawa. Sam kolekcjonowałem Terrorizer przez dwadzieścia lat, mam całe kartony tych gazet. Zerkam rzadko, ale mam wciąż z tyłu głowy tę komfortową myśl, że zawsze mogę do nich wrócić. Terrorizer był dla mnie bardzo ważnym tytułem, który w znacznym stopniu ukształtował moją świadomość muzyczną. Właśnie w takich momentach doceniam druk, niemniej cyfryzacja, digitalizacja i sposób kontaktu z czytelnikiem zaszły tak daleko, że nie ma powrotu do tego, o czym mówisz… Wyczuwam zresztą w twoich słowach idealizm podszyty nutą tęsknoty za minionym, ale musiałby nastąpić jakiś totalny blackout internetowy, żeby ludzie powrócili do zwyczajów czytania z XIX czy XX wieku.

Romantycznym elementem krajobrazu prasowego lat 90-tych były niewątpliwie ziny, o których teraz powstają poważne prace dyplomowe. Ich rolę przejęły niejako portale, blogi muzyczne. Czy w nich też dostrzegasz romantyczny pierwiastek?

Cała kultura zinowska, która w jakiejś części jest mi bliska, najprawdopodobniej ulega teraz nadmiernej romantyzacji, ponieważ w dużej mierze ziny czy gazetki były dość ubogie pod względem nie tylko edytorskim, ale też merytorycznym i językowym. Często tworzyli je ludzie, którzy mieli problem z poprawnym posługiwaniem się językiem polskim. Nie chcę generalizować, bo były rzecz jasna chlubne wyjątki od reguły. Całościowo postrzegam to zjawisko jako bardzo ważną, oddolną inicjatywę fanów, którzy chcieli pisać o ukochanej muzyce i dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi maniakami. To oczywiście budowało całą siłę podziemia w latach 90-tych, ale i wcześniej. Z perspektywy czasu mówię o tym z nutą nostalgii, ale tak naprawdę niewiele zinów prezentowało wysoki poziom. Wyróżniłbym Holocaust zine Tomka Krajewskiego, pierwszy i jedyny numer I Am Death, miło wspominam Equilibrium Of Noise Leszka Wojnicza-Sianożęckiego, lubiłem też Necroscope

No więc jak na tak zacnym tle wyglądają współczesne twory internetowe?

Nie unikałbym porównań, bowiem mamy do czynienia z nową formą znanego zjawiska. Ludziom jest łatwiej redagować i wrzucać treści w Internet. Unikają tym samym trudności związanych z drukiem, składem, kolportażem. Wystarczy założyć stronę w WordPress i można działać. Myślę, że blogi odegrały ogromną rolę w kształtowaniu świadomości ludzi w wieku „20+”, dla których magazyn drukowany jest wycinkiem boomerskiego świata. A więc w tym przypadku rola blogów czy kanałów na YouTube wydaje się nieoceniona. Zżymałem się kiedyś i twierdziłem, że nie powinno to tak wyglądać, ale z biegiem czasu dojrzałem do zadania sobie pytania: „A właściwie dlaczego nie?”. Zrozumiałem, że mnóstwo młodych ludzi piszących na blogach posiada encyklopedyczną wiedzę muzyczną z różnych gatunków (np. krautrocka) i taki stopień osłuchania, którego mogłaby pozazdrościć niejedna osoba z mojego pokolenia.

Dawniej nie było przecież dostępu do oceanów muzyki, które teraz stają się i błogosławieństwem, i przekleństwem…

Zgadza się, ale też nie wszyscy mieliśmy taką ciekawość odkrywania, jaką odznaczają się dzisiejsi odbiorcy muzyki… Odnośnie oceanów… Czasami pragnę, żeby przez najbliższe pół roku nie było premiery żadnej płyty. Liczyłem, że w konsekwencji pierwszego lockdownu zatrzyma się również muzyczny świat i dzięki temu będziemy mieć więcej czasu na nadrobienie zaległości, gruntowne przesłuchanie zarówno klasyki, jak i nowszych rzeczy. Tak się nie stało i nadal musimy recenzować w pośpiechu. Mam straszną awersję do oceniania muzyki po pierwszym odsłuchu. Wielu z nas niestety formułuje poglądy zaledwie po czterech minutach singla promującego album.

Dlatego przyznaję się bez bicia, że z kompleksami podchodzę do wszelkich rankingów, ponieważ nie znam 50% kapel, którymi podniecają się moi koledzy. Potrafię jedną płytę katować przez dwa tygodnie kosztem nowych odkryć. Być może wybieram zgubny kurs, ale to cena, jaką płacę, by nie utonąć…

W latach 90-tych kupowałem kasety różnych zespołów. W niektórych przypadkach muzyka nie do końca mi pasowała, ale słuchałem jej tyle razy, aż w końcu zaczynała mi się podobać. Ok., być może była to forma siłowania się z dźwiękami, ale dzięki temu odkrywałem kolejne warstwy, których nie doceniłem lub nie zrozumiałem podczas pierwszego przesłuchania. Teraz nie dajemy sobie na to szansy… Oceniamy odczuciami, które często bywają mylące. Staram się z tym walczyć. Próbowałem różnych manewrów, ale chyba jestem bezradny w obliczu takiego natłoku, którego jednocześnie nie możemy zlekceważyć, jeśli chcemy pisać o muzyce. Nikomu przecież nie można zakazać nagrywania płyt, nawet gdy te okazują się beznadziejne. Cena, jaką płacisz, jest rzeczywiście wysoka, ale mnie też brakuje tych dłuższych chwil z dyskografią jednego zespołu, np. Talking Heads. Czasami wykorzystuję wolny moment – najczęściej po wydaniu numeru – i słucham tylko jednej kapeli, jednakże nowości nie lubią długo czekać…         

Mogłoby się wydawać – biorąc pod uwagę ilość tytułów – że z polską pracą muzyczną nie jest tak źle. Jak ocenisz minioną dekadę właśnie w tym obszarze rynku? Progres, stagnacja czy raczej jakościowe pikowanie w dół?

Progres. Musick Magazine, Noise Magazine, Gazeta Magnetofonowa, Lizard – wymienione tytuły pojawiły się w minionej dekadzie i zadomowiły się na rynku. Wszyscy radzimy sobie raz lepiej, raz gorzej, ale trwamy. Co ważne, trwamy w oderwaniu od wytwórni muzycznych i innych podmiotów, które wietrzyłyby w tym dodatkowy interes…

Bijesz w Mystic Art i Metal Hammer. Uważasz, że powiązanie wytwórni z gazetą jest „patologią”.

Tak, zawsze będę to podkreślał. Znam sprawę od środka, nie chcę tu nikogo obrażać, ale sam koncept pisania o rzeczach związanych tylko z jedną wytwórnią traktuję jak patologię, ponieważ tego typu gazeta przypomina raczej katalog wydawniczy niż rzetelne pismo opiniotwórcze. Z Metal Hammer sprawa wygląda teraz trochę inaczej, ale w latach 90-tych i w pierwszej dekadzie XXI wieku, powiązanie tytułu z Metal Mind Productions i Metal Mind Records było ogromne. Milczenie dziennikarzy na temat konkurencyjnych zespołów wyglądało fatalnie, by nie powiedzieć groteskowo. Wracając do naszych pism… Nie da się ukryć, że mimo wszystko nadal jesteśmy niszą. Wciąż dziwi i zastanawia mnie, dlaczego sufit odbiorców prasy muzycznej jest zawieszony tak nisko. Żaden z tytułów nie jest w stanie przebić nakładu pięciu tysięcy… Jest to ograniczenie, które dotyka nas wszystkich i chociaż przenosilibyśmy góry, nie przebijemy tej ilości. Młodzież nie ma nawyku sięgania po prasę, a starszyźnie być może już nie chce się czytać o muzyce.     

Trudno nie dostrzec, że niektórzy czytelnicy, komentatorzy czy nawet dziennikarze próbują rywalizować i przyjmują narrację: Musick Magazine kontra Noise Magazine. Z twojej perspektywy to pułapka nowoczesności czy raczej niezbędny element rynkowej rywalizacji, który pozytywnie wpływa na jakość wydawanych tytułów? 

Nasz rynek jest cholernie mały, więc nie uciekniemy od porównań. Jasne… Fajnie gdyby rywalizacja mobilizowała obie strony do rozwoju, tym bardziej że konkurujemy o podobnego odbiorcę, chociaż identyfikuję Musick jako pismo skierowane głównie do tradycyjnych, konserwatywnych w opiniach metalowców. Z kolei Noise dotyka bardziej zróżnicowanej, trudniejszej do sklasyfikowania muzyki. Nie boimy się pisać o punku, hardcorze, alternatywie… Musick tego nie robi, więc próbujemy zagospodarować inną publiczność, ale zwrócę tu uwagę na pewien paradoks. Wiesz jakie numery Noise sprzedają się najlepiej?

Nie mam pojęcia.

Te najbardziej metalowe, z ekstremalnymi zespołami na okładkach, więc gdybyśmy zradykalizowali profil, to konkurencja między Noise i Musick okazałaby się jeszcze silniejsza i tak naprawdę nie wiem, czy byłoby to korzystne dla jakiejkolwiek ze stron. Przypuszczam, że zaczęlibyśmy sobie wyszarpywać tematy, walczyć na okładki…

Ale nie zaprzeczysz, że były przejawy w przeszłości…

Pewnie. Zarówno ja, jak i Piotrek Dorosiński, patrzyliśmy wzajemnie na okładki, staraliśmy się nie dublować terminów wydań, ale to jest bez sensu… Absolutnie nie myślę już w takich kategoriach. Robimy swoje, istniejemy. Doceniam Musick Magazine, ale… Piotr mógłby czasami skupić większą uwagę na kwestiach korektorskich, layoutu… Nie jest jednak moją intencją kogokolwiek pouczać, nam też zdarzają się błędy.  

Kiedy w 2014 roku startowałeś z Noise Magazine marzyłeś, by był on czymś więcej niż tylko „fajną gazetą”. Zależało ci na osiągnięciu statusu lokalnego Terrorizer. Udało się?

Zweryfikowałem pogląd na temat Terrorizer, bo już mi nie zależy, żeby być lokalnym odpowiednikiem czegokolwiek. Myślę, że Noise osiągnął już status magazynu opiniotwórczego, a na tym zależało mi najbardziej. Czytelnicy liczą się z naszymi opiniami, choć zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi nas nie lubi. Nie mam z tym problemu, bo to oznacza, że wzbudzamy jakieś emocje. Najbardziej jestem dumny z odbiorców, którzy są nam wierni od początku i – co najważniejsze – udało nam się ich zatrzymać. To jest zwycięstwo, chociaż jakoś co półtora roku dopada mnie zwątpienie i wydaje mi się, że już nie dam rady, ale potem spoglądam na półkę, gdzie stoi trzydzieści wydań magazynu i automatycznie następuje reset. Zaczynam myśleć o kolejnym numerze, kolejnych pomysłach, strategiach i cisnę dalej.

Jakiej gazety najbardziej Ci teraz brakuje na rynku? Kiedyś wspomniałeś o Przekroju, który powrócił, choć w zmienionej formie…

W ogóle nie czuję tego nowego Przekroju. Jest przeintelektualizowany, ma totalnie nieporęczną formę. Sztuka dla sztuki. Byłem zszokowany, że pierwszy numer wyprzedał się w potężnym nakładzie. Stary Przekrój to była świetna gazeta… Mam szczególny sentyment do czasów, kiedy naczelnym był Piotr Najsztub. Przekrój miał lekką formę, poświęcał dużo miejsca kulturze, w kilku aspektach znacznie wpłynął na mój światopogląd. Pismo cechowała odwaga, czego przykładem były recenzje płyt takich zespołów jak Morbid Angel czy Meshuggah, które udawało się przemycać podczas mojej krótkiej z nimi współpracy.   

Z pewnością pamiętasz Brum… Jakub Bożek skonkludował, że Brum był pismem chwili, który „nie pozostawił po sobie swoich artystów, stylu pisania czy pamiętnych skandali”. Czy przekonują cię takie wyznaczniki w ocenie dziedzictwa jakiejkolwiek gazety muzycznej? 

Zupełnie nie. Nie wiem dlaczego pismo muzyczne miałoby pozostawiać po sobie skandale… Takie podejście to jakaś kompletna aberracja. Nie zgodzę się również ze stwierdzeniem, że Brum nie pozostawił stylu pisania…

Wiem. Rafał Księżyk. Bożek dopisał w nawiasie: „Rafał Księżyk wprawdzie niewątpliwie jest punktem odniesienia dla polskiej krytyki muzycznej, ale nie ma czegoś takiego jak szkoła „Brumu”.

Rafał Księżyk to czołowe pióro, aktualnie najlepszy dziennikarz lub raczej pisarz zajmujący się muzyką w tym kraju. Dzika rzecz… to jedna z najciekawszych książek muzycznych, jaką dotychczas przeczytałem. Brum pozostawił po sobie jeszcze jedną rzecz, mianowicie było to pismo, które poszerzało horyzonty. Z jednej strony w zjadliwy sposób krytykowało wiele zjawisk muzycznych skojarzonych z całą falą tandetnego pop-rocka lat 90-tych: Mafia, De Su itd. – z drugiej proponowało odkrycia ciekawych zespołów alternatywnych, elektronicznych, industrialnych. Właśnie w Brum przeczytałem po raz pierwszy o Neurosis. Po lekturze recenzji ich płyty, próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób może brzmieć ta muzyka, bo nie mieliśmy jeszcze do niej dostępu.  

Jesteś autorem książek o Kyuss/Queens Of The Stone Age (wraz z Arkiem Lerchem), Behemoth i Rammstein. Później obraziłeś się na pisanie biografii – cytuję – „z różnych powodów”. Mógłbyś wymienić najważniejsze?

Nie obraziłem się, raczej zniechęciłem… Z wymienionych przez ciebie książek za ważną uważam tylko Konkwistadorów diabła. Dlaczego? Po pierwsze, jest to praca o zespole, który osiągnął największy międzynarodowy sukces spośród polskich zespołów metalowych. Po drugie, darzę ją wielkim sentymentem. Miałem możliwość rozmowy z bardzo ciekawymi ludźmi. Status Nergala był wtedy zupełnie inny i to też pozwalało nam na fajne spotkania… Przyjeżdżałem pociągiem na Pomorze, Nergal odbierał mnie z dworca, gadaliśmy do późnej nocy o muzyce, słuchaliśmy płyt, a następnego dnia wsiadaliśmy do samochodu i pomagał mi dotrzeć do ludzi związanych z historią Behemoth. O weekendzie w kaszubskiej samotni Inferno można byłoby pisać legendy. Gdyby tylko ocalały jakiekolwiek nagrania naszych rozmów… Pamiętam jedynie, że słuchaliśmy Trupiej Czaszki i paliliśmy w kominku nogą od krzesła. To była super przygoda i właśnie tak powinno wyglądać tworzenie biografii muzycznej zespołu…

W trakcie pracy nad Rammstein – Die Band przeszedłeś gehennę.

Tak. Frustrująca praca, zero dostępu do zespołu ani do ludzi współpracujących z Rammstein, ale był jeden pozytyw… Z wynagrodzenia za tę książkę wydałem pierwszy numer Noise. Nie znałem jednak reguł rynku prasy, więc zabrakło mi pieniędzy na numer drugi, ale to już inna opowieść (śmiech). Wracając do biografii… Niestety w Polsce nie organizuje się odpowiedniej promocji tego typu książek. Z Konkwistadorami… miałem jedno spotkanie autorskie! Przy okazji Rammstein okrągłe zero.

Uważam, że akurat w przypadku Konkwistadorów… niefortunne było wypuszczenie tytułu razem ze Spowiedzią heretyka w podobnym czasie.

To jest inna kwestia… Rzeczywiście, cały fame został połknięty przez biografię Nergala. Zresztą wydawnictwo, które zajęło się jego książką wydało na promocję niezłą kwotę – nie sposób jej nawet porównywać ze środkami wyłożonymi przez Mystic. Ponadto, Konkwistadorzy diabła zmagali się z gorączką Mistrzostw Europy w piłce nożnej, którymi żyła wtedy cała Polska.

Od jakiegoś czasu prowadzisz audycję pt. „Włącz ten hałas!” w Radiu 357. Łatwiej przygotować solidny program radiowy czy rzetelny artykuł prasowy?

Piotrek Stelmach zwerbował mnie do radia, rzucił na głęboką wodę i powiedział: „poradzisz sobie”. Wystartowałem z audycją pod koniec lutego, dowiadując się o sprawie zaledwie kilka dni wcześniej. Wybór utworów do programu radiowego jest oczywiście prostszy niż napisanie artykułu czy przeprowadzenie wywiadu, co nie oznacza, że łatwe jest prowadzenie audycji, która wymaga interesującej narracji i odpowiedniej dramaturgii. Za mną dopiero pięć odcinków, wciąż się uczę, nabieram wprawy. Bardzo się cieszę, że dzięki pracy w Radiu 357 docieram do ludzi, którzy fascynują się dźwiękami, jakich wcześniej nie słyszeli. Mam więc szansę ich zaczepić, zainteresować… Wiesz, pisanie w Noise to takie przekonywanie przekonanych. W radiu natomiast zapraszam szerszą publiczność do podróży w świat ekstremalnej muzyki. Miło jest później czytać maile w stylu: „Wow, nie wiedziałam/nie wiedziałem, że metal jest tak różnorodny”.  

No więc coś z metalowej kuźni… Chwalisz underground. Przekonujesz, że częstokroć im niżej, tym lepiej. Do jak niskich kręgów sięgnęło w ostatnim czasie twoje ucho?

Nie wiem, czy ja tak naprawdę szoruję uchem po dnie. Wydaje mi się, że są ludzie, którzy schodzą znacznie głębiej. Nie ukrywam, że dużą przyjemność sprawia mi rekonesans undergroundu przy okazji rocznych zestawień, po to między innymi mają one sens. W ostatnim numerze Noise zrobiliśmy tzw. metalowe remanenty, dzięki którym dotarłem do takich zespołów jak Afsky, Kraken Duumvirate, Lamp Of Murmuur, Serment – świetne rzeczy! Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie są wcale takie mało znane zespoły, ale ja traktuję je właśnie w kategorii niemal osobistych odkryć. 

Świetny dziennikarz Bohdan Tomaszewski na pytanie, co doradziłby młodym, początkującym dziennikarzom, odparł: „Czytać, czytać, czytać”. A Łukasz Dunaj? 

Nie chciałbym się porównywać do postaci takiego kalibru… Moja historia pokazuje, że warto być cierpliwym i wiernym dawnym przekonaniom. Piszę o muzyce od ponad dwudziestu lat, przeżyłem momenty zagubienia, ale nie zwątpiłem i wydaje mi się, że dopiero teraz ta wytrwałość zaczyna procentować.

W takim razie na koniec, czego Musick może życzyć Noise i czego Noise życzy Musick

Życzę wam i nam, żebyśmy fajnie koegzystowali na rynku, nie rywalizowali na siłę i zwiększali nakłady.