Wywiad – Jarek Gronowski – DRAGON [MM 2023]

STADO GNIEWNYCH MYŚLI

Nie do końca odgruzowaliśmy się z arcydzieła zagłady, a DRAGONia napiera dalej! W poprzednim materiale o tym zespole sięgnęliśmy po sienkiewiczowski ogień i miecz. Choć i tym razem ognia nie zabraknie, to jednak zagadnienie „unde malum” wymaga trochę innych środków wyrazu. O agonii wskrzeszenia, „Jerusalem” i Tadeuszu Różewiczu opowiada gitarzysta Jarek Gronowski.     

Mateusz Żyła: Dragon jest zespołem koncertowym?

Jarek Gronowski: Chcielibyśmy być bardziej aktywni w tym względzie, ale musimy zachować priorytety. Rodzina, praca… Muzyka jest na trzecim miejscu. Takie życie. W przeszłości, kiedy nie mieliśmy jeszcze obowiązków rodzinnych, muzyka znajdowała się na piedestale.

M.Ż.: Ok. Nawiązuję do czegoś innego… Naturalnym żywiołem Dragona jest koncert, czy bardziej studio?

J.G.: Absolutnie koncert. Studio kojarzy mi się z trudną, siermiężną pracą. To podsumowanie setek godzin prób, roboty koncepcyjnej. Przyznam szczerze, że nawet nie wiem, kiedy pojawia się satysfakcja z nagrania płyty. Oczywiście nie chcę tu narzekać na sposoby realizacji… Wprost przeciwnie. Współpraca z Tomkiem „Zedem” Zalewskim układa się fantastycznie. Nieprzypadkowo określamy go współproducentem nagrań, darzymy zaufaniem. Z uwagą słuchamy Tomka, który jest na bieżąco z technologicznymi nowinkami. Dragon zawsze pozostanie sobą, ale jesteśmy otwarci na rady, bo – choć szanujemy lata osiemdziesiąte – to jednak chcemy być zespołem rozwijającym się w każdym obszarze.

M.Ż.: Sprawa nie wygląda tak liberalnie, jeśli mówimy o kompozycjach.

J.G.: Rzeczywiście. W tym aspekcie mam najwięcej do powiedzenia, co nie oznacza, że maksymalnie przywiązuję się do każdego numeru. Gigantyczna ilość materiału ucinana jest już w studiu. Nie mam problemów z weną, tworzę naprawdę sporo rzeczy. Nie przejmuję się sytuacjami, kiedy jestem zmuszony z czegoś zrezygnować, bo mam świadomość, że za chwilę wrzucę kolejne nowe dźwięki.

M.Ż. Wróćmy do koncertów. Jak nastroje po pierwszych sztukach na trasie? W ramach kronikarskiego obowiązku: Bielsko-Biała, Krosno. Byłem w RudeBoy i widziałem, że borykaliście się z jakimiś kłopotami technicznymi.   

J.G.: Opracowaliśmy nowe technologie, by odbiorcy byli bardziej usatysfakcjonowani. To przede wszystkim elementy podkładów, którymi wzbogacamy utwory. Gitara, chóry, efekty studyjne, których nie jesteśmy w stanie osiągnąć na koncercie. Ktoś to wszystko musi pilnować w komputerze, wcisnąć w odpowiednim momencie spację… W Bielsku spróbowaliśmy pierwszy raz i niestety wpadliśmy w kilka pułapek, stąd nieporozumienia na scenie. W Krośnie zaprezentowaliśmy się zdecydowanie lepiej… Zagraliśmy całość z podkładami, mieliśmy już markery, odsłuchy w odpowiednich proporcjach itd. Frekwencja dopisuje, także z optymizmem jedziemy dalej.

M.Ż.: Jedziecie dalej z Wilczym Pająkiem – dość zasłużoną kapelą w historii polskiego metalu.

J.G.: Szanuję zespół, mam wszystkie płyty. Wspomnę Metalmanię w 1986 roku… Zaledwie wyjrzeliśmy z garażu, a już musieliśmy zmierzyć się ze Spodkiem. Na początku trafiliśmy na próbę Wolf Spider i kiedy Piotrek Mańkowski zaczął wycinać swoje solówki, Marek Wojcieski stwierdził: „Jarek, jedźmy do domu” (śmiech). Rzeczywiście, była to inna galaktyka. W zasadzie pierwszy raz zobaczyliśmy człowieka, który gra takie rzeczy. Widzieliśmy wcześniej koncerty Budgie, Iron Maiden, ale w tym przypadku chodziło przecież o zespół, z którym mieliśmy dzielić scenę! Okazali się fajnymi gośćmi, Piotrek pokazał mi kilka trików na gitarze. Przecinaliśmy się później na różnych trasach.

M.Ż.: Intersującym dokumentem pozostaje płyta Metalmania ’87 i kaseta Metal Invasion.

J.G.: Panowie z Wolf Spider śpiewali w chórkach w utworze Siedem czasz gniewu i Beliar! Nagrywaliśmy płyty w Poznaniu, więc często krzyżowały się nasze drogi. Teraz znów mamy przyjemność wspólnie powojować po kraju.   

M.Ż.: Maszyna koncertowa powoli się rozkręca po pandemii. Chadzasz jako fan?

J.G.: No pewnie! Impreza w Spodku z Carcass, Arch Enemy i Behemoth była niesamowita. Co ciekawe, dawniej nie rozumieliśmy do końca twórczości Carcass, a teraz okazuje się, że to melodyjna, poukładana i wartościowa muzyka. Wszystko się zmienia… Slayer nagle brzmi jak agresywna kapela bluesowa, Carcass prezentuje znakomite solówki, harmonie. W Spodku nie zawiodła również Alissa White-Gluz, moja ulubiona wokalistka metalowa. Zresztą jeden z kawałków Arch Enemy z płyty Will To Power niesamowicie zainspirował mnie pod względem brzmieniowym. Podzieliłem się tym z „Zedem”, opracowaliśmy pewną koncepcję. Arcydzieło zagłady jest albumem bardzo selektywnym, natomiast Unde malum z założenia miał być zwarty instrumentalnie na najwyższych parametrach – tak jak ten numer z Will To Power. Wracając do koncertów… Widziałem też Machine Head i Amon Amarth w Krakowie [18.12.2022, Tauron Arena – przyp. M.Ż.]. Nie przepadam za wikingową oprawą, ale trzeba przyznać, że brzmienie Amon Amarth – kosmos! No i oczywiście duma, że znakomity Vogg znalazł zasłużone miejsce w lidze światowej. Uważam Wacka za jednego z najlepszych gitarzystów na świecie.

M.Ż.: Skoro tak… Jest coś w sztuce gitarowej, co potrafi Vogg, a Ty niekoniecznie?

J.G.: Myślę, że jest wiele takich elementów, ale trudno to obiektywnie skomentować. Właśnie przed chwilą otrzymałem wiadomość od Piotrka Mańkowskiego, który po przesłuchaniu naszej płyty, stwierdził: „Osiągasz niesamowite prędkości… Mega riffy!” (śmiech). O! Przypomniała mi się historia z lat osiemdziesiątych. Siedzieliśmy z Adamem Otrębą [gitarzysta zespołu Dżem – przyp. M.Ż.] na koncercie Darka Kozakiewicza. Uwielbiałem i ceniłem Adasia, wpadał czasami na próby do kanciapy Dragona w czasach Fallen Angel. Pokazywałem mu tappingi i mój idol – związany przecież z muzyką blues-rockową – chciał się tego wszystkiego uczyć! A na koncercie Kozakiewicza, szturchnął mnie i powiedział: „Jarek, Jarek! Jak będziemy w wieku Kozaka, też tak zagramy” (śmiech). Trzeba pamiętać, że Dżem zapełniał już wtedy wielkie hale. Historia znakomicie pokazuje, że – niezależnie od poziomu i sławy – zawsze można nauczyć się nowych rzeczy.

M.Ż.: Krótki okres pomiędzy Arcydziełem zagłady i Unde Malum ma zrekompensować fanom lata posuchy?

J.G.: Nie jestem w stanie nie komponować, ani nie pisać tekstów. Mam tony nowego materiału, które zazwyczaj w trakcie powstawania płyty nie są wykorzystane (śmiech). Żałuję, że zabrakło nas przez te wszystkie lata… Mogliśmy osiągnąć zdecydowanie więcej, ewaluować. Dragon zawsze starał się iść do przodu z każdą kolejną płytą, ale mimo wszystko trudno dwoma albumami nadrobić kilkanaście lat milczenia, co nie oznacza, że targa nami sentymentalny żal. Nie! Bardzo lubię tę odsłonę Dragona, jaką słyszymy na Arcydziele… i Unde Malum. Warto zaznaczyć, że nie korzystaliśmy z żadnych „odrzutów” z poprzedniej sesji. Wszystko tworzyliśmy od fundamentów. Niektóre kawałki kończyłem w studiu, m.in. Agonię wskrzeszenia, którądzień wcześniej chciałem całkowicie skasować z listy. Nocą przygotowałem jednak nowy aranż, nowy tekst. Tym sposobem Fred otrzymał w studiu całkowicie nową rzecz, o której poprzedniego dnia nie miał zielonego pojęcia (śmiech).

M.Ż: Trzeba jednak przyznać, że dał radę. Prezentuje bardzo dobrą formę wokalną.

J.G.: Fred przekroczył bariery. Osobiście lubię deathowe wokale, dlatego najbardziej satysfakcjonują mnie momenty, kiedy Fred napierdala w stylu Scream of Death. Rozumiem jednocześnie chęć rozwoju i zmiany czasowe. Dragon nie gra już w tym stylu, dlatego Fred po nagraniu Arcydzieła zagłady czuł niedosyt i zaczął zgłaszać pewne roszczenia. Jeszcze w czasie nagrywania Arcydzieła… Fred nagrał dodatkowe wokale w innym studio, aby wzbogacić swoje partie o nieplanowane nowości. Wyszło bardzo dobrze i tym razem robiliśmy już wokale w całości u „Zeda”. Posłuchaj Unde Malum I…

M.Ż.:… mój ulubiony numer na płycie. Przypomina emocje z balladowej odsłony Crying Woman.

J.G.: Pierwsza wersja była zaśpiewana wysoko, co nie dawało mi spokoju i chciałem nawet zrezygnować z wokalu, zostawiając wyłącznie warstwę instrumentalną. Z emocji odpuściłem temat i pozostawiłem ten obszar Fredowi, który pracował z „Zedem”. Efekt? „Zed” stwierdził, że nikt w historii jego studia nie zaśpiewaj nuty niżej! Wykonali kapitalną robotę. Co ciekawe, historia Unde Malum I sięga… 1986 roku. Podczas pierwszej Metalmanii wykonaliśmy utwór Jerusalem. Tak naprawdę akustyczny wstęp Unde Malum I to właśnie struktura Jerusalem. Mam to nagranie z Metalmanii, mogę podesłać.

M.Ż.: Koniecznie!

J.G.: Był to jedyny, wykorzystany pomysł z przeszłości. Pierwszy wokalista Dragona – Marek Gania, jak i fani, domagali się, żebyśmy nagrali wreszcie Jerusalem. Tak też nazwaliśmy teraz robocze wersje: Jerusalem I, Jerusalem II, Jerusalem III. Pierwotny tekst z lat 80.  dotyczył wypraw krzyżowych: „Herod pod tobą stał / rzezi na niewinne dzieci / początek straszny dał / Szły zastępy zbrojnych jeźdźców / pruła flaki stal”… Fazee optował za Jerusalem jako tytułem płyty, ale wiedziałem, że to generuje problem tekstowy.

M.Ż.: Rzeczywiście, nie jest łatwo operować tak pojemnym symbolem. Możemy jeszcze mówić o Nowej Jeruzalem, a to już kolejne wyzwania.

J.G.: W młodości człowiek był bardziej bezczelny. Coś tam obejrzał, coś tam przeczytał i już miał tekst, ale dojrzałość skutkuje większą ostrożnością. Nie chciałem, żeby teksty na płycie przybrały charakter historyczny, dlatego wybrałem inny kierunek.

M.Ż.: Niekoniecznie łatwiejszy. Nad zagadnieniem „unde malum” rozprawiały na przestrzeni wieków tęgie umysły. Ty zainspirowałeś się głównie poetycką polemiką pomiędzy Czesławem Miłoszem i Tadeuszem Różewiczem. Wspaniałą zresztą. Różewicz pisze: „Skąd się bierze zło? / jak to skąd / z człowieka / zawsze z człowieka / i tylko z człowieka”, na co Miłosz odpowiada: „Niestety Panie Tadeuszu / dobra natura i zły człowiek / to romantyczny wynalazek”, by zakończyć słowami: „rzeczywiście Panie Tadeuszu / zło (i dobro) bierze się z człowieka”.  

J.G. Oprócz wymienionych tekstów, zgłębiłem kilka artykułów naukowych. W jednym z nich natrafiłem na konkretne przypadki istot, które nie wychowywały się w społeczeństwie. Efekt? Te istoty nie potrafiły nawet chodzić, nie mówiąc o jakichś umiejętnościach językowych. Bliżej mi do bezpośredniej oceny Różewicza, ale rozumiem filozoficzne podejście Czesława Miłosza, który zastanawiał się, kto jest tak naprawdę w stanie ocenić, jaki postępek jest zły.

M.Ż.: „Zniknie ze świata zło, kiedy zniknie świadomość”.

J.G.: Dokładnie. Świadomość wykonywania danego czynu dotyczy tylko i wyłącznie istot rozumnych. Osobiście nie miałem ambicji podsuwać na tej płycie jednoznacznej odpowiedzi, skąd zło. Tak, przede wszystkim z człowieka, ale czy tylko z człowieka? A właściwie prowokuję inne pytanie: dlaczego ten człowiek jest zły? I tutaj znów stajemy się bezradni.    

M.Ż.: Oprócz tekstów, które w zasadzie przypominają tygiel impresji, zwróciłbym również uwagę na smaczki aranżacyjne. Gitara akustyczna, fortepian, keyboard.

J.G.: Tutaj znakomicie realizuje się Krzysztof Fazee Oset. Całość wygląda następująco: przygotowuję kompozycje od początku do końca: riffy, solówki, linie wokalne, następnie Fazee zapisuje to w nutkach. Rejestruje bas, buduje szkielet bębnów. Jako że rozumiemy się bez słów, Fazee doskonale wie, w jakich momentach ma być wolno, a gdzie przyspieszyć. Później materiał wędruje do Mikołaja, który nadaje temu iskierkę talentu. Miki podzielił się wieloma ciekawymi pomysłami, które w znakomitej większości zaakceptowaliśmy. Odnośnie do fortepianu… Fazee przywoził na próby klawisz, ale z niego nie korzystał. Wchodząc jednak do studia, zauważyliśmy wypasiony fortepian Yamahy. Nie wiedzieliśmy nawet kogo zapytać o zgodę, więc działaliśmy w konspiracji. Fazee siedział trzy dni nad fortepianem, poszukując najlepszego intro. Później dołożył jeszcze orkiestrację… Gość lubi te zabawki, co mi nie przeszkadza, bo pozytywnie wpływają na twórczość kapeli.

M.Ż.: Szczególny moment na płycie?

J.G.: Nie wiem, czy szczególny, ale najbardziej popierdolony – Trupie Imperium (śmiech). W tym numerze jest wszystko: od heavy metalu do muzyki progresywnej.

M.Ż.: Słyszałem, że wiele się działo w trakcie realizacji teledysku Upadły Anioł II.

J.G.: Pracuję w Hucie, gdzie aktualnie remontujemy jedną z hal. Pracownicy wywieźli stary sprzęt, zrobiło się sporo miejsca, no więc powiedziałem kolegom z kapeli: „Panowie, robimy pentagram i dużo ognia”! Był i ogień, i dym, i dusząca nafta! Wyglądaliśmy i śmierdzieliśmy jak po ciężkiej szychcie (śmiech). Planowaliśmy też rozwinięcie motywu z Arcydzieła zagłady, chcieliśmy uzyskać apokaliptyczny klimat ze smokami i zniszczonymi katedrami gotyckimi, gdzie w finale nadzieję miała zwiastować ręka wystająca spod gruzów. Niestety animator z Wielkiej Brytanii zaangażował się w inny, wielki projekt i nie wyrobiłby się z terminami. Żałowałem, ale teraz wydaje mi się, że obraz jest OK – gdybyśmy bowiem dołożyli jeszcze animacje, teledysk mógłby być przerysowany.

M.Ż.: Chciałbym jeszcze zapytać o okładkę, gdzie zauważam nawiązanie do theatrum mundi, tym samym do waszego starego kawałka Pośród czerni: „Lalki na sznurkach tańczycie tak / jak ja zagram wam”.

J.G.: O! Pośród czerni to chyba mój ulubiony kawałek z repertuaru Dragona. Okładka płyty miała być zupełnie inna. Myśleliśmy o kolumbarium, gdzie w poszczególnych „okienkach” umieścilibyśmy scenki, symbole, obrazy itd. W dolnej części kucającej dziewczynce miał towarzyszyć czerwony kwiat. Znajomy plastyk zrobił projekt, który nawet nieźle wyglądałby na okładce płyty winylowej, ale kompletnie nie sprawdziłby się w formacie CD. Poprosiliśmy więc Tomka Torfińskiego, żeby poszukał w archiwum czegoś innego. Szczególnie zainteresowała nas enigmatyczna postać z wyciągniętymi rękami. Dołożyliśmy „szóstki” i symbole na łańcuchach, które mają obrazować cykl życia w oparciu o pentagram…

M.Ż. W lecie czeka was występ na Steel Fest w Stalowej Woli w całkiem doborowym towarzystwie.

J.G.: Oj, tak. Szykuje się niezła impreza. Do zobaczenia!