CZASZKA NAD BELO HORIZONTE
Wypadałoby mi na rozgrzewkę naszkicować jakiś tekst, ale po co? Niech lepiej szkicuje fachowiec. I to nie tylko wstęp, bowiem równie świetnie radzi sobie z rozwinięciem, jak i ostatnią kreską. Wiedzą o tym w obozie Watain, wiedzą w Ghost, wiedzą w Deicide. Ogólnie… Wiedzą w świecie.
Mateusz Żyła: Od 14 marca minęło kilka miesięcy, ale być może już to czujesz… Czy rzeczywiście życie zaczyna się po czterdziestce?
Zbigniew Bielak: Poczułem to od razu, bo życie, jakie znaliśmy, skończyło się właściwie co do dnia w moje urodziny – wtedy zaczął się u nas lockdown. Trzeba sobie jednak radzić. Przyzwyczajenie to druga natura człowieka. Straciliśmy coś, ale po raz pierwszy od dawna dostaliśmy szansę, by się zatrzymać i pomyśleć, jak tę sytuację wykorzystać. Odnoszę wrażenie, że wszystkim tego brakowało. Może w dłuższej perspektywie wyniknie z tego coś dobrego i okaże się, że życie w moim przypadku faktycznie zaczęło się po czterdziestce.
„Trzydziestki”, „czterdziestki”, „pięćdziesiątki” itd. skłaniają do rozmaitych podsumowań, autorefleksji. Złapałeś się na tym?
Niespecjalnie – być może unikam w ten sposób rozczarowań. Mam na pewno większą świadomość upływu czasu i staram się go lepiej pożytkować niż kiedyś. Jeśli jednak mam się pokusić o jakieś podsumowanie, to mam wrażenie, że u mnie wszystko postawione jest na głowie i z wiekiem staję się coraz sprawniejszy, a życie ciekawsze. Do trzydziestki poszukiwałem własnej drogi – wykonywałem zawód architekta, próbowałem też pracy jako ilustrator książek. Dość długo zajmowałem się hedonistycznym mitrężeniem czasu, czy to czytając, czy to oglądając filmy, czy też wisząc nad kuflami i talerzami. Także tymi gramofonowymi. Muzyka i jej parafernalia zawsze były moją pasją. Kocham popkulturę, a jej fizyczne produkty traktuję poważnie, dlatego wiele uwagi poświęcałem np. kolekcjonowaniu płyt, poszukiwaniu rzadkich nagrań. Zresztą nadal to robię. Mam trochę naturę muzealnika. Uważam, że z szacunku do twórcy warto zadać sobie trud i zdobyć oryginał. Jest on najbliższy pierwotnym intencjom i zawiera w sobie prawdę czasu. Sam projektuję płyty i w ten sposób wiele się o fachunauczyłem. Mam więc dobrą wymówkę. Uważam, że była to miło spędzona dekada, ale długo brakowało mi poczucia celu i pracy na własny rachunek. Mogłem się bardziej przyłożyć do wielu rzeczy, wcześniej je rozpocząć lub zakończyć. Być może byłbym przez to dzisiaj kimś innym, w innym miejscu? Ale nie żałuję, bo dzięki takiemu obrotowi spraw, około trzydziestki, nareszcie znalazłem sposób na połączenie kilku pasji w jedną. Ostatnie dziesięć lat poświęciłem na wyszarpanie sobie jakiegoś miejsca w świecie, przypieczętowanie swojego istnienia. Była to więc dekada zarwanych nocy, twórczego fermentu i coraz lepszych jego owoców. Staram się utrzymać ten stan i nie stać w miejscu.
Lubisz Charlesa Baudelaire’a?
Lubię.
„Dzisiaj trzeba dużo produkować, trzeba się więc spieszyć” – stwierdził Baudelaire już w XIX wieku. Aktualnie chyba musisz nieustanie mierzyć się nie z pośpiechem, ale z ultrapośpiechem…
Nie jestem pewien, czy Charles Baudelaire był pierwszym artystą, który stwierdził coś takiego, ale wydaje mi się, że czas tworzenia i styl życia skutecznie popychały go w kierunku takich dylematów. Dzisiejsze czasy rzeczywiście cechuje olimpijskie tempo i można by się zastanawiać, jak mocno pęd przekłada się na jakość sztuki. Wystarczy jednak pójść do muzeum sztuki nowoczesnej, by pozbyć się obaw. Sztuka ma się bardzo dobrze – po prostu opisywany przez nią świat skrzeczy. Nawiązując z kolei do sztuki popularnej, związanej choćby z okładkami płyt – jej jakość wydaje się być połączona z poczuciem powołania i płodnością twórczą konkretnych artystów. Znam wielu kolegów po fachu, takich jak Costin Chioreanu czy Paolo Girardi, którzy produkują gigantyczną ilość i nie można powiedzieć, by były to prace złe lub wykonane pośpiesznie. Costin i Paolo są po prostu niebywale sprawnymi artystami, opierającymi swoją twórczość na stylu, który jest dla nich maksymalnie naturalny.
Pozostańmy jeszcze przy Baudelairze… Naświetlał on wewnętrzny konflikt zarysowany pomiędzy artystyczną swobodą i wymaganiami rynku. Zresztą w swoim dzienniku nazwał sztukę prostytucją. Miewasz podobne myśli?
Nie mogę powiedzieć, żebym czuł się źle z wyzwaniami artystycznymi spoza własnej strefy komfortu. Wręcz przeciwnie. Poszukuję ich i często staram sobie utrudniać życie niż je ułatwiać. Po prostu mam bardzo szerokie zainteresowania stylistyczne. Być może bliżej mi tym samym do bezstylowej prostytutki, ale moja twórcza energia wypływa z możliwości przekraczania własnych ograniczeń. W końcu każda konwencja ma jakieś ograniczenia. Pamiętam moment, kiedy to po ukazaniu się płyty Watain (od której zacząłem swoją przygodę z okładkami), otrzymywałem sporo zapytań typu: „Możesz zrobić coś w podobnym stylu?”. Oczywiście zabawa rytowniczą konwencją Gustave’a Dorégo stanowiła dla wielu o mojej atrakcyjności – jest przecież tożsama z językiem metalu. Większość oczekiwała ode mnie jednak też podobnej tematyki, a to już nie było dla mnie atrakcyjne i często odmawiałem. W kolejnych latach starałem się doskonalić warsztat i doprowadzić detal, złożoność moich prac do ekstremum, co widać na pracach dla Portal czy Ghost. Natomiast teraz preferuję język mniej więcej zbliżony do surrealnego ekspresjonizmu. Próbuję wykorzystać nowe środki wyrazu. Ostatnio zrobiłem nawet rzeźbę. Trzeba jednak pamiętać, że najważniejsza w tym wszystkim jest muzyka, a ta stanowi zupełnie odrębny język – w zasadzie nieprzetłumaczalny i unikatowy. Dlatego też wydaje mi się, że przywiązanie do konkretnej konwencji jest niepotrzebnym samoograniczeniem. Staram się tego unikać. To oczywiście jakiś element estetycznego egoizmu, ale zazwyczaj udaje mi się odpowiadać na potrzeby klientów – co mnie zadowala. Wracając do prostytucji… Zdecydowanie częściej ją czułem, kiedy pracowałem jako architekt i był to jeden z powodów świadomego ograniczania mojej aktywności na tym polu. Im dalej w las, tym dotkliwszy okazywał się fakt, że rola architekta w procesie inwestycyjnym jest epizodyczna i bardzo instrumentalna. Fantazja powinna być budulcem rzeczywistości, a przynajmniej w tej architekturze, z jaką miałem styczność, gdzieś się ona zagubiła.
Jesteś nie tylko architektem, ale przede wszystkim bardzo uznanym już grafikiem. Chciałbym więc zapytać, czy nadal towarzyszy Ci obawa o stratę klienta, o której wspominałeś jeszcze kilka lat temu?
Pracę architekta cechuje nie tyle obawa o stratę, co raczej ciągła walka o klienta. Każdy marzy o wypracowaniu takiej renomy, by móc przebierać w zleceniach i brać tylko te ambitne i dobrze płatne. Architekt musi przede wszystkim przetrwać na rynku, a przy obecnej konkurencji i erozji zawodowego etosu, wejście na taki pułap jest dla większości trudne, jeśli nie całkiem niemożliwe. Poniżej poziomu tzw. „Starchitektów” – projektujących wieżowce w Dubaju, rola wspomnianej wcześniej fantazji jest znikoma, co na dłuższą metę może prowadzić do frustracji i wypalenia. Inaczej jest w sztuce, gdzie konkurencja jest być może jeszcze większa, łatwiej natomiast zaistnieć dzięki samemu talentowi. Oczywiście trudno porównać oba rynki, ale dla artysty utrata klienta wydaje się być mniejszą katastrofą niż dla architekta.
Scharakteryzowałeś niegdyś proces twórczy jako proces intymny. „Intymność” to jednak bardzo szerokie pojęcie. Zastanawia mnie, jakie wyznaczasz kręgi owej intymności w odniesieniu do aktu twórczego…
Tworzenie to trochę zapasy z sobą. Bardzo długo nic nie wychodzi, człowiek rzuca się po stole – nic fajnego. Trzeba przemielić masę pomysłów, zrobić często dziesiątki szkiców, a gdy się już na coś zdecydujemy, zaczyna się autystyczna orka. Dobrze być wówczas w pewnej bańce. Chroni ona przed zewnętrznymi bodźcami i dzięki temu można zatracić się w pracy. Kiedyś było mi łatwiej poświęcać po kilka dób na takie maniakalne maratony. Zarywałem noce i niszczyłem zdrowie. Obecnie taki komfort to pożądany luksus… Artysta przy pracy jest utrapieniem dla otoczenia. On sam widzi w tym legendarny amok twórczy. W praktyce jest to schodzenie do nory. Można oczywiście zrobić z takiego życia artystyczne modus operandi i w oparach opiumpróbować funkcjonować poza społeczeństwem wyłącznie na własnych zasadach, ale na to jestem jednak za mało autodestruktywny. Chociaż miewałem pewne osiągnięcia w tej materii – jak zresztą każdy artysta.
Twórca okładek metalowych – Arkadiusz Zając stwierdził w jednym z wywiadów: „Kiedy robię okładkę, staram się nie przemycać w jej treści żadnych symboli związanych z jakąś złą energią”. Mam problem z tą wypowiedzią. Co właściwie oznacza „dobra energia”, „zła energia” w metalu? Poza tym, czy twórca okładek zespołów metalowych nie powinien raczej poruszać się w nietzscheańskim obszarze „poza dobrem i złem”?
Są ludzie, którzy boją się takich rzeczy i na przykład nie wezmą do ręki Tarota. Potrafię ich zrozumieć, bo trafność wyłożeń często zaskakiwała i samego mnie. Tarot ma złą sławę, ale w rzeczywistości – łącząc uniwersalność z interpretacyjną pojemnością – wyławia tylko z podświadomości nasze lęki i pragnienia. Myślę, że wróżba jest pewną formą skomasowanej psychoterapii. Za resztę odpowiada statystyka i behawioryzm. Z naukowego punktu widzenia większą zagwozdką jest astrologia. Chociaż wszystko ma swoje fizyczne wytłumaczenie, może właśnie tutaj jest miejsce na przesąd i rezerwę, o które pytasz. Metal to przewrotny kameleon i chociaż ciężko do końca stwierdzić, o co mu chodzi – poluje bardzo skutecznie. Mizdrzy się do złego smaku, zarazem udając wrażliwca. Obie te rzeczy robi świetnie, dając poczucie spełnienia kanapowym melomanom. Opiera swój artystyczny wyraz na prowokacji niezakładającej żadnych konsekwencji. Może więc metal jest po prostu muzyką nie tyle zbuntowanych, co rozwydrzonych, ale i kochanych? Z drugiej strony, cały jego anturaż rzeczywiście znajduje się poza dobrem i złem, bo jak wytłumaczyć fakt, że niektórzy fani Burzum szczerze kochają małe kotki? Nie wiem tylko, czy z taką nietzscheańskością jest metalowi po drodze… Tłumacząc metal na zrozumiały język, horrorowe stwierdzenie: „Popatrz, jak fajnie wybuchła mu głowa!”, w metalu oznacza mniej więcej: „Boże jakie piękne solo!”. Znacznie łatwiej poznać się na dobrych lub złych okładkach.
Ostatnio mamy trochę zamieszania z grafiką Marduka, do której odniósł się sam wiceminister sprawiedliwości – Marcin Romanowski z komentarzem, iż jest to „wulgarny przykład chrystianofobii”. Co sądzisz o tej grafice i czy mógłbyś odnieść się do słów polityka?
Nie znam ani cytowanej przez ciebie wypowiedzi, ani tej grafiki, więc trudno ustosunkować mi się do tego konkretnego przykładu. Wydaje mi się jednak, że istnieją pewne granice dobrego smaku, których już nie ma potrzeby przekraczać. Dla dobra sztuki kontrowersyjną treść znacznie lepiej jest próbować wyrazić metaforycznie. Unikanie nadmiernej dosłowności wcale nie musi oznaczać, że przekaz stanie się mniej szokujący. Przecież cały ciężki arsenał kultury szoku został już wytoczony i zdetonowany tak dawno temu, że – szczególnie w czasach, gdy wszyscy są o wszystko obrażeni – obcesowość dla samej obcesowości nie ma już takiej siły rażenia, jaką miała za pierwszym razem. Czternastoletni członkowie Sepultury nosili swastyki, bo robił tak Sid Vicious, a nie dlatego, że naziści zwiali do Ameryki Południowej. Dlaczego robili to „glam-thrashersi” z Rommel i Rosenfeld – nie wiem. W końcu Japończykom byłoby jeszcze trudniej się z tego wytłumaczyć…
Podczas pracy nad jedną z okładek Ghost sięgnąłeś po literaturę dotyczącą okresu średniowiecza. Co właściwie sądzisz o sztuce i realiach tej epoki?
Średniowiecze jest fajne, ale życie w tej epoce raczej takie nie było. Ubóstwo, brak higieny, rozpadające się domostwa, wszędobylska błotna breja i głód. Można powiedzieć, że w tak wrogim otoczeniu, to śmierć była chlebem powszednim człowieka. Mocno rezonowało to w sztuce tego okresu. Kościół – jako jej główny mecenas – musiał się zdrowo napracować, by postraszyć ludzi piekłem gorszym od samego życia. Myślę, że właśnie dlatego średniowieczne malarstwo, spływające wizjami niewyobrażalnych potworności, demonów, trucheł i płomieni, jest przez heavymetalową estetykę tak hołubione. Z drugiej strony, tam gdzie nie zostały one tknięte genialną wyobraźnia np. Boscha, dzieła malarstwa sakralnego wciąż noszą znamiona niedoskonałej jeszcze figuracji i często nużącej sztampy. Co gorsza, przytłaczające liczebnością kolekcji i lejącym się z rzeźbionych ram złotem, sekcje sztuki średniowiecznej zazwyczaj otwierają większość muzealnych ekspozycji, przez co są z reguły oglądane po łebkach i w pośpiechu. Dopóki nie mamy do czynienia z Durerem czy Boschem, to jednak sztuka późniejszych epok przyciąga większość uwagi zwiedzających. Inaczej jest z architekturą – ta zachwyca lekkością i triumfem myśli nad materią.
Skoro padła nazwa Ghost… Zdarzyło Ci się pograć z Tobiasem w szachy? Kto wygrywa częściej?
Nie, od wieków nie grałem w szachy, ale powinienem się podciągnąć, bo na okładce Popestar popełniłem ponoć kuriozalny błąd.
Ok. Potraktujmy te szachy metaforycznie. Kto kogo częściej ogrywa przy forsowaniu koncepcji okładek Ghost?
Tobias ma świetne pomysły, a ja wystarczająco wolną rękę, żeby współpraca była wolna od frustracji. Przebierają się z płyty na płytę, mogę więc za każdym razem tworzyć nowe światy. Nigdy się nie nudzę, gdy z nim pracuję. Jeśli coś mu się nie podoba, to obgadujemy alternatywy i zawsze chętnie siadam do tworzenia. Mamy podobne wyczucie estetyki i gramy w jednej drużynie.
Dwa lata temu na dworcu kolejowym w Sztokholmie kupiłem magazyn „Heavy Music Artwork”. Okładkę zdobiło twoje dzieło – znane z Overtures of Blasphemy Deicide. Mógłbyś opowiedzieć o szczegółach realizacji tej wizji? Przyznam, że jest po prostu niebywała…
Wcześniej mówiliśmy o dobrej energii w metalu. Otóż – i znów przewrotnie – śpieszę wyjaśnić, że pierwsze dwa albumy Glena Bentona to właśnie jej kwintesencja. Nie wiem, co o Deicide wiedzą tak liczni dziś młodzi koneserzy death metalu, więc możliwe, że fenomen zespołu jest obecnie kompletnie nieprzetłumaczalny. Tym bardziej należy oddać Deicide dziejową sprawiedliwość. Trzeba tu nakreślić jednak pewienkontekst… W 1990 r. na polski rynek wszedł fatalnie tłumaczony „Metal Hammer”, który przez pierwsze lata nieco przypominał popowe pismo „Bravo”. W nim – obok Marillion i Ugly Kid Joe – można było znaleźć plakat z wokalistą Deicide ze świeżo wypalonym odwróconym krzyżem na własnym czole. Gitarzyści – bracia Hoffman, jak bożyszcza szkolnej drużyny rugby, byli wysocy i przystojni, pisali kapitalnie chwytliwe numery, a ich riffy nie miały skazy. Wspomnę też o intro z głosem Wielebnego Jonesa, skutecznie nawołującego do zbiorowego samobójstwa. W czasie, gdy żona Al Gore’a ciągała po sądach Roba Halforda, nie było to w najlepszym tonie. Z kolei perkusista Steve Asheim „na żywo” podobno grał jeszcze szybciej niż na płytach. Mało kto mógł się jednak o tym przekonać, bo na ich koncertach obrońcy praw zwierząt podkładali bomby, więc strach było na nie chodzić. Deicide byli enfant terrible death metalu – najgorszymi z najgorszych, czyli zespołem idealnym. Żeby osadzić te ekscesy w rynkowym kontekście, warto wspomnieć, że szef Roadrunner Records – Monte Conner, też od początku miał z nimi pod górkę. Pewnego dnia do jego biura wpadł Benton i rzuciwszy w niego taśmą demo, pod groźbą przemocy, zmusił do jej wysłuchania i podpisania kontraktu. Niedługo później zaglądnęli do niego muzycy Type O Negative, by podpisać swój – tym razem własną krwią i nasieniem. Podzielę się tutaj też dykteryjką, którą opowiedział mi Igor Cavalera. Początki kariery Sepultury. Igor, Max i Wagner siedzą na wiadukcie nad główną arterią Belo Horizonte i próbują pozbyć się ukradzionej z cmentarza ludzkiej czaszki. W końcu zrzucili ją na jezdnię w taki sposób, by została rozjechana w najbardziej widowiskowy sposób. Brzmi strasznie, a wciąż mówimy o beniaminkach największej w tamtym czasie metalowej wytwórni na świecie, której wydawnictwa stały w wielkich sklepach płytowych obok Michaela Jacksona i Madonny. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że metal początku lat 90-tych bardzo wiele swojego uroku czerpał z szokującego kontrastu z mainstreamem, w który został wciągnięty. Zabawy z zapałkami i nożami, mające miejsce raptem rok lub dwa lata później w Norwegii, miały świadczyć o tym, jakoby owo wciągnięcie miało się odbyć wbrew woli samego metalu. Była to ostatnia na tej scenie, na krótką metę, udana próba buntu sytego przeciw żywicielowi. Dlatego też dzisiejszy, maszynowo produkowany urobek sceny muzycznej, trudno zestawić z oczekiwaniami pokolenia starzejących się nostalgików. Dotyczy to również Deicide, na których jako nastolatek załapałem się o czasie, ale jako praktykujący artysta byłem już niestety za stary. Zrobiłem więc okładkę, na którą chcę patrzeć przy słuchaniu ich dwóch lub może trzech pierwszych płyt.
Niestety Deicide zabrakło na liście Metalmanii w 2018 roku. Wykonałeś grafikę tej edycji festiwalu. Znakomicie obrazuje ona to, co dzieje się od miesięcy – czas pandemii, sytuację kultury, zamknięte hale koncertowe, kluby…
W czasie, kiedy rysowałem ten plakat, nie było jeszcze mowy o koronawirusie i scenicznej apokalipsie, która teraz nas dotyka, dlatego jest mi przykro, że wisząca nad Spodkiem śmierć okazała się w jakimś sensie prorocza. To wyjątkowa sytuacja i jest ona bardzo niekorzystna, gdyż od wielu lat kołem zamachowym rynku muzycznego są koncerty, a nie wydawnictwa. Trudno wyrokować jak długo to zamrożenie potrwa i jakie będą jego długofalowe skutki. Obecnie, mimo wielu niewiadomych, wciąż przeważa optymizm i przekonanie, że koncerty z całą swoją obyczajowością powrócą, a rynek jakoś przewalczy tę tymczasową zapaść. Można jednak pokusić się o prognozę, że w jakiś trudny do przewidzenia sposób, pandemia jednak trwale zmieni formułę wydarzeń masowych. Rynek muzyczny, jak każdy inny, nie znosi próżni. Być może w jakimś stopniu zdołają go uratować narzędzia, którymi dysponuje, bo w końcu płyty wciąż się ukazują i to na pewno się nie zmieni. Rynek więc nie funkcjonuje w próżni, a już na pewno nie technologicznej. Kultura masowa jest układem naczyń połączonych, a pandemia – w myśl tego, że potrzeba jest matką wynalazków – coraz ściślej wiąże naszą codzienność z technologią. Być może więc w jakimś kasandrycznym scenariuszu, koncerty będą odbywać się w domu poprzez wirtualny interfejs? A może, przy zachowaniu dystansu społecznego, uczestnictwo w nich zostanie wzbogacone o element immersyjności pochodzący bezpośrednio od artysty na scenie? To mogłoby otworzyć zupełnie nowe horyzonty przed tak zwaną „produkcją” – choć to z pozoru wydaje się niemożliwe, wykraczające nawet poza to, co obecnie robi np. Rammstein. Nie wiem, czy chciałbym takiej przyszłości, ale nie można wykluczyć, że zmierzając ku coraz większej wsobności, życie społeczne w jakimś zakresie ulegnie zmianom wieszczonym przez fantastykę naukową. Taka namiastka uczestnictwa będzie musiała posiłkować się coraz bardziej rozbudowanym mechanizmem dostarczania bodźców. Z pewnością – czy chcemy tego, czy nie – to zmieni, ale i rozwinie zarówno kulturę, jak i popkulturę. Być może kiedyś, oglądając koncert w wirtualnym hełmie, dzięki technologii naprawdę poczujemy się jak w piekle. Liczę, że pierwszy zrobi to Slayer z Hannemanem.
Mrożąca okładka Unortheta zespołu Zhrine to po części wynik Twojej wyprawy do Islandii. Jak często podróż stanowiła dla Ciebie główną oś inspiracji?
Bardzo lubię podróżować, a że mam dosyć szerokie zainteresowania, z reguły przywożę z podróży jakieś wrażenia, które później ujawniają się w mojej twórczości. Wyprawa na Islandię była fascynująca. Jest to w końcu miejsce, gdzie na stosunkowo niewielkim obszarze natura zebrała tyle wręcz biegunowych kontrastów, że trudno chyba komukolwiek pozostać na to piękno obojętnym. Wulkaniczne piekło marsjańskich krajobrazów sąsiaduje tam z kojącą zielenią wspinających się po górskich zboczach łąk, by zaraz zaskoczyć turystę lodowcowym jęzorem schodzącym wprost do morza. Trzeba też uważać na gejzery i fotoradary. Oczywiście Islandia nie jest jedynym przykładem przenikania się doświadczeń podróżniczych z artystyczną inspiracją. Innym razem, wycieczka do Azji akurat zbiegła się ze zleceniem dla Gorguts. Luc Lemay poprosił mnie o ilustrację dotyczącą chińskiej opresji w Tybecie, a e-mail przyszedł w momencie, gdy siedziałem w kafejce internetowej na Bali, gdzie zewsząd otaczały mnie rzeźbione, orientalne smoki. Innym razem przyjaciele z Rio de Janeiro wzięli sobie za punkt honoru, by pokazać mi najciemniejsze zakątki swojego miasta. Potem zrobiliśmy razem płytę, a na obrazku wewnątrz działy się rzeczy straszne. Jestem niespokojnym duchem, dlatego też w trakcie wędrówek staram się schodzić z ubitego szlaku, a wtedy trafiam w bardzo ciekawe, niespodziewane miejsca. Tak było na przykład we wspomnianej Indonezji, gdy całkiem nieświadomie znalazłem się w miejscowości, w której znajduje się katorżnicza kopalnia siarki w kraterze wulkanu Kawah Ijen. Lokalną atrakcją był tam tzw. „blue fire show”. Czysta siarka spala się niebieskim płomieniem, widocznym tylko w ciemności. Podczas nocnego trekkingu do kaldery minęło mnie kilka osób niosących na koromysłach kosze wypełnione ostrymi, cytrynowożółtymi odłamkami. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że jestem w miejscu, które widziałem wcześniej we wstrząsającym filmie Śmierć Człowieka Pracy. Ten wyjazd wspominam zresztą miło z wielu powodów. Spotkałem tam lokalnego fascynata Watain i Ghost, który przyniósł kilka winyli do podpisu. Następnie zwiedzaliśmy jego skuterem Jogyakartę, po drodze naprawiając przebite koło. Zdążyliśmy też wysłać pocztą do Polski kupioną przeze mnie wypchaną kobrę. Pokazał mi prawdziwe życie Indonezyjczyków, którego z pułapu turysty mógłbym doświadczyć tylko naskórkowo. Przyjaźnimy się do dzisiaj. Co najciekawsze, Oik zrobił kilka lat później okładkę dla Watain, z czego bardzo się cieszę. Z kolei w Namibii, zupełnym przypadkiem, trafiłem do miasteczka, w którym po ulicach chodziło bardzo niewielu ludzi, za to mnóstwo zdeformowanych psów. Jak się później okazało, miasto żyło z kopalni uranu. Mam chyba jakieś niezdrowe szczęście do kopalni. To pewnie z miłości do wczesnego Sodom. Jak mówią – podróże kształcą i z utęsknieniem czekam, aż koronawirus nieco odpuści, by móc wrócić na szlak. Bardzo mi tego brakuje.
W programie „Dezerterzy” Łukasza Orbitowskiego stwierdziłeś, że bardzo ważną rzeczą w życiu człowieka jest pielęgnowanie umiejętności „zachwycania się światem”. Co Cię najbardziej zachwyciło w ostatniej dekadzie ze spraw pozamuzycznych?
Wiem, że patrząc na obecną sytuację w świecie, łatwo to uznać za naiwne, ale jestem pod wielkim wrażeniem ludzkości i jej rozwoju. Z pozoru wszystko idzie źle, ale dla zdrowia psychicznego, warto co jakiś czas zwrócić się ku statystyce faktów. Stwierdza ona wyraźnie, że praktycznie w każdej dziedzinie następuje stały postęp i poprawa jakości życia. Najistotniejsze zmiany zachodzą tam, gdzie niewygodnie jest nam ze swoich szklanych domów patrzeć, bo mamy niestety gatunkową tendencję do indywidualizmu i braku empatii, a w konsekwencji również do zaniedbań w niemal każdej sferze wspólnej odpowiedzialności. Ostatnio szczególnie ostro widać to w polityce, ale granie do własnej bramki mimo interesu ogółu, nie jest bynajmniej cechą wyłącznie polską. Na świecie najjaskrawiej ukazują to problemy, z jakimi mierzy się obecnie ekologia. Pleni się mentalne płaskoziemstwo i pseudonauka, a progres wiąże się z wyrzeczeniem, które jest nam mniej więcej tak miłe, jak poranne przysiady. Dlatego w obliczu nieznanego stajemy się autodestruktywni, poddajemy się narastającemu poczuciu zagubienia i stagnacji, często wpadając w łapy autorytaryzmów i populizmu, zataczających niestety coraz szersze kręgi. Rozwój sztucznej inteligencji, robotyka, nano- i biotechnologia – stawiają nas przed wieloma moralnymi i etycznymi dylematami. Rozumiem więc ten strach. Oczywiście, najłatwiej poddać się instynktownej nieufności i przyjąć defetystyczną postawę. Są to jednak nieodzowne przyczółki na drodze ku postępowi. Wypadałoby je więc traktować jak doraźne narzędzia wychodzenia z opresji, w którą wpędziliśmy samych siebie przez nieodpowiedzialne życie. Mamy wiele do zrobienia, ale wierzę, że damy radę. Istnieje masa ludzi, którzy opowiadają się po stronie świadomej zmiany, a że generalnie skupia ich wokół siebie nauka – to właśnie nią staram się interesować, gdy szukam pokrzepienia. Obecnie najbardziej fascynuje mnie kosmos i perspektywa lepszego poznania wszechświata dzięki możliwościom, jakie w ostatnich latach oferuje fizyka. Kto wie, co zobaczymy, gdy długo wyczekiwany teleskop Jamesa Webba trafi w przyszłym roku na orbitę? Miejmy nadzieję, że w przeciwieństwie do swojego poprzednika – teleskopu Hubble’a – nie będzie musiał on nosić okularów. Tak czy owak, najprawdopodobniej wkrótce dokonamy wykładniczego skoku w obserwacjach przestrzeni kosmicznej. Być może to, czego się dowiemy, wcale nam się nie spodoba. Co, jeśli okaże się, że żyjemy w symulacji, a na peryferiach Układu Słonecznego błyszczą cewki generatorów wirtualnego świata? Albo gdy odkryjemy, że egzoplanety kipią życiem jak z opowiadań Lovecrafta? Z każdym skokiem mocy obliczeniowej, jaką do dyspozycji dostają naukowcy, dokonujemy kolejnych teoretycznych zawężeń lub dramatycznie poszerzamy zakres swojej niewiedzy. Wciąż jednak zdobywamy przy tym coraz doskonalsze narzędzia badawcze. Mimo skaz, jesteśmy ekspansywnym gatunkiem odkrywców. Elon Musk, udoskonalając rakiety wielokrotnego użytku, zrewolucjonizował transport na orbitę. Niebawem ludzie znów staną na księżycu, a za naszego życia Starship pewnie zaniesie ich na Marsa. Poznamy lepiej nasz układ planetarny. Prawdopodobnie przekształcimy Księżyc, a w dalszej perspektywie, Tytana, w kosmiczne bazy i stacje benzynowe. Możliwe, że odkryjemy życie poza Ziemią. Dzieje się w tej dziedzinie dziś bardzo wiele i jestem tym absolutnie zachwycony. Wróćmy jednak na Ziemię – oprócz Kosmosu zachwyca mnie też trzeci sezon Twin Peaks.
Dziękujemy za interesujący wykład (śmiech)… Kosmos, nauka, seriale – ciekawe sprawy, ale muszę Cię nawrócić do tematów muzycznych. Koniec dekady to najlepszy czas wszelkich podsumowań, których nie brakuje i na naszych łamach. Poproszę o zestawienie pięciu najlepszych płyt wg Zbigniewa Bielaka w okresie 2011-2020 z komentarzem do każdej z nich.
Ostatnia dekada upłynęła mi na projektowaniu okładek płyt, więc siłą rzeczy wiele z nich naprawdę bardzo polubiłem i trudno mi o obiektywizm – tym bardziej, że staram się pracować z moimi ulubionymi zespołami. Jest ich prawdopodobnie zbyt wiele, by obecność w nadmiarze na tej liście nie została źle odebrana. Trudno mi jednak nie wspomnieć o takich płytach, jak niewyobrażalnie ciężki i łamiący wszelkie gatunkowe konwencje Imperial Triumphant Alphaville czy odhumanizowany do bólu Portal Ion. Śmiercionośny jak czarnobylskie kazamaty album Mayhem Esoteric Warfare, ostatnia Mgła lub płyty Ghost z Meliorą na czele, również odcisnęły na mnie piętno. Słuchałem ich setki razy i bez wahania mogę powiedzieć, że są doskonałe. Mijające dziesięciolecie obfitowało też w znakomite powroty, niektóre zupełnie nieprawdopodobne jak Burzum czy Beherit. Sam przyłożyłem do tej fali swoją deskę, robiąc okładkę dla Possessed! To dla mnie bardzo ważny album. Pamiętam dokładnie, jak bedąc opętanym przez death metal nastolatkiem, modliłem się do Seven Churches i Beyond The Gates. Strasznie ubolewałem nad zbyt krótkim żywotem tego genialnego zespołu, dlatego wciąż nie mieści mi się w głowie, że ta płyta istnieje i że przy niej pracowałem. Nie samą pracą jednak człowiek żyje – trzeba też czasem posłuchać muzyki. I tak, oficjalna lista moich ulubionych metalowych płyt ubiegłej dekady wygląda następująco:
Carcass – Surgical Steel
Fenomenalny i przez lata ledwo prawdopodobny powrót mojego ulubionego zespołu. Necroticism to według mnie najlepszy deathmetalowy album wszech czasów. Każda ich płyta była rewolucyjna w dyskretny sposób – właściwy Brytyjczykom. Kocham ich za przewrotność, muzyczną elegancję i wysmakowane poczucie humoru. Surgical Steel ma to wszystko. Klasa absolutna.
Destroyer666 – Wildfire
Najczystszej próby metal z krwi i pięści. Pełna polotu i powietrza gitarowa uczta, a także najlepszy od Cold Steel album Destroyera. Innymi słowy Keith Warslut na wyżynach songwritingu, kłaniający się Judas Priest i Bathory. Coś wspaniałego.
Beyond – Fatal Power of Death
Nareszcie stuprocentowo udana reinkarnacja ducha Necrovore. Tak najprawdopobniej brzmiałby ich debiutancki album około 1989 r. W paralelnej rzeczywistości można tą płytę postawić obok Altars Of Madness.
Masters Hammer – Vracejte Konve na Misto
Legenda czeskiego designu i black metalu w jednej osobie – Frantisek Storm w szczytowej formie. Riff za riffem, hit za hitem, a wokoło Pireneje bombastyczności w stadionowo-knedlikowym sosie. „Okultisto, nihilisto…vracejte nam konve na misto!”.
Tribulation – Formulas of Death
Czysta magia i hektary malowanych gitarami krajobrazów. Eklektyczna, wciągająca płyta, która niczego nie traci, nawet gdy słucha się jej jednym uchem. Po prostu piękna muzyka i początek wielkiej kariery.
Teksty i okładki w metalu nie są wolne od aspektów eschatologicznych. I choć życzę Ci kolejnych czterdziestu lat (a nawet więcej!), to każdego z nas czeka ten ostateczny moment. Gdzie wtedy chciałbyś się znaleźć: miejsce z Revelations of Oblivion czy raczej Blasphemers’ Maledictions?
Metal rzeczywiście bez pamięci kocha się w śmierci, chociaż nie wiadomo dlaczego. Jest to w końcu muzyka młodych i mimo że w swojej ponurej naturze wywodzi się wprost z kontry do beztroski lata miłości ’68, również jest subkulturą hedonistyczną i eskapistyczną. Trudno więc sądzić, że jako metalowcy jesteśmy lepiej przygotowani na śmierć. Zbieramy płyty, z którymi najchętniej dalibyśmy się pochować ze strachu przed marnotrawnymi dziećmi i długowiecznymi partnerkami. Migamy się przed upływem czasu, nosząc kolorowe podkoszulki i wspólnie wołamy głośno ‘Yeah!’, mimo że nie wszyscy znamy Xysmę. I jak wszyscy inni, ani trochę nie pojmujemy sensu życia, o sensie śmierci nie wspominając. Będąc ludźmi, oswajamy jedynie tajemnicę, a tajemnica jest przecież sensem istnienia. Dla niewierzących nauka wydaje się być stosownym narzędziem pocieszenia i to ku niej zwracam się najczęściej, gdy zdarza mi się myśleć o śmierci. Myśl o własnym końcu nie może być przecież bardziej przerażająca od myśli o końcu wszechświata, który w jakiś sposób niechybnie musi nastąpić. Złożoność istnienia wymyka się naszemu pojmowaniu w takim samym stopniu jak nieznośna abstrakcja nieistnienia. Być może transgresja jest jedyną drogą naprzód, a sensem wszystkiego jest odwaga wyprawienia się w nią z ufnością? Nauka przewiduje, że abyśmy mogli przetrwać we wszechświecie, ewolucja naszego gatunku na pewnym etapie będzie musiała oprzeć się o bezcielesność, czyli o trudną do przyjęcia zmianę. Może poza nią czeka nieśmiertelność? Istnieją hipotezy mówiące, że Wszechświat jest samo stymulującym się do istnienia, przypominającym sieci neuronowe, ustrojem. Inna teoria twierdzi, że informacja posiada masę, którą zachowuje nawet poza horyzontem zdarzeń. To pozwala mi wierzyć, że gdzieś po drugiej stronie czarnej dziury śmierci, obudzę się na goańskiej plaży jako krowa Frank z Deathcrush’a, a w barze obok ktoś akurat będzie słuchać pierwszej płyty Sarcofago… którą zresztą życzyłbym sobie usłyszeć w całości na własnym pogrzebie. Na ten moment żyję i staram się przetrwać pandemię – nie tyjąc.