Kartky trzy memu miastu na do widzenia

Pora posprzątać trochę w pokoju… Wszystkiego nie wezmę. Szczególnie żal mi tych płyt, książek i obrazów. Zmieszczę tylko te najważniejsze. Z drugiej strony, jak mierzyć ich „ważność”? Sztuka często współgra przecież z nastrojem duszy. Zaufam chyba intuicji. A więc sprzątam i śmieję się z tej nieprzewidywalności ludzkiego życia. Bo oto co widzę? Wśród rozmaitych pamiątek, pamiętników, teczek – zapomniany, lekko pogięty w rogach, list gratulacyjny sprzed trzynastu lat z okazji powołania do piłkarskiej reprezentacji Polski juniorów U-16 na mecz Szwecja-Polska. Czy jako niedoszły szesnastolatek mogłem się spodziewać, że szwedzka ziemia okaże się w przyszłości tak bliska?

Czy mogliśmy się Tomku spodziewać, że w konsekwencji spontanicznej decyzji, wspólnie podjętej cztery lata temu na czechowickim basenie, będę pisał ten felieton? Pamiętam jak dziś, kiedy nuda nas przytłaczała, pogoda nie rozpieszczała, więc stwierdziliśmy ni stąd ni zowąd: „Jedziemy!”. Chwila nie minęła, a my z torbami czekaliśmy już na pociąg w kierunku Międzyzdrojów. Tam na plaży, za twoją namową: „Spójrz obok!” – powiodłem wzrokiem i zza przeciwsłonecznych okularów dojrzałem niewiastę. A później pisałeś (ze względu na moje niedociągnięcia kaligraficzne) adres mailowy. Ten zaś spowodował, że wracałem po kilku dniach z powrotem nad Bałtyk. Już samotnie. Na plaży musiałem sprostać pytaniu: „Wróciłeś dla mnie?”. „Dla słońca” – zbalansowana przewrotność nigdy nie zaszkodzi. Minęły cztery lata. Gdy przeczytasz ten tekst, ja już będę się rozpakowywał. Tym razem nie w pokoju letniskowym, lecz w skromnym mieszkaniu w Sztokholmie, by otworzyć kolejny etap swojej życiowej przygody razem z poznaną wtedy krasawicą. Pora napisać coś o minionym…

Od razu uprzedzam, że pragnę uniknąć żałobno-pożegnalnego tonu. Nie wyjeżdżam na koniec świata; wierzę, że jeszcze niejednokrotnie dniem i nocą powłóczę się czechowickimi ulicami, choć z pewnością rzadziej. Czechowice-Dziedzice – „co ja tutaj widzę?”, by zacytować naszego rodowitego rapera. Przejdę do konkretnych scen, których pakuję do walizki o wiele, wiele więcej.

Kartka I – Cud na religii!

Uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 8 im. Janusza Kusocińskiego w Czechowicach-Dziedzicach, co było niezwykłym dziwactwem dla wszystkich moich kompanów spod bloku, ponieważ zdecydowanie bliżej było do „piątki”. No cóż… Wybór rodziców, ich dawna szkoła. Nie żałuję. Poznałem oryginalnych belfrów! Profesor z techniki otwierał batony scyzorykiem i takim też scyzorykiem był dla mnie na lekcjach. Nie cierpiałem tych wszystkich rzutów prostokątnych i sklejek! Lubiłem za to angielski z panem Szkucikiem, ponieważ wzbogacał materiał lekcyjny o koncerty Metalliki – jeszcze na VHS. Nikt jednak nie przebije Siostry Moniki z religii, która uczyła mnie do czwartej klasy. Ta poczciwa staruszka potrafiła mi przyłożyć cztery lufy na jednej lekcji! Nie umiałem bowiem recytować „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Aniele Boży” i „Pod Twoją obronę”… Oprócz tych iście traumatycznych wspomnień mieliśmy na religii spory ubaw. Siostra Monika wiedziała dobrze o niesubordynowanej Świętej Trójcy klasowej: Żyła, Stachura, Ryłko – i przepadała za tzw. nakręcaniem zegarów. Zabieg polegał na tym, iż brała najbardziej hałaśliwego z nas na środek sali i wykręcała ucho jakby właśnie przestawiała wskazówki w zegarze. Bolesne doświadczenie, ale dla pozostałej, zwijającej się ze śmiechu dwójki– bezcenne! O cudach z życia Siostry Moniki słyszały pokolenia uczniów (np. przeżycie podczas burzy, kiedy to katechetkę przestrzegł głos z nieba: „Moniczko! Nie kryj się pod drzewo, bo cię piorun trzaśnie!”), ale jeden przeżyliśmy namacalnie… Siostra pisała notatkę hagiograficzną na tablicy, podczas gdy któryś z kolegów zza jej pleców dyskretnie to zmazywał. Gdy katechetka się obróciła i ujrzała pustą tablicę, oniemiała z wrażenia. Objawienie! Chrząkaliśmy, by zagłuszyć czołgającego się jak wąż pod ławkami kolegę i ledwo powstrzymaliśmy wybuch spazmatycznego śmiechu, ale zachowaliśmy powagę, po czym dopisaliśmy kolejny cud do kroniki wypadków na religii. Mam nadzieję, że Siostra Monika, spoczywająca już pewnie gdzieś na niebiańskim obłoku, wybaczy mi te niewinne impertynencje, choć – będąc kiedyś na progu światów – przygotuję uszy na wszelki wypadek.

Kartka II – Manewry kierownika RKS i zarzuty “Ciapy”

RKS Czechowice-Dziedzice w 2021 roku będzie świętował swoje stulecie. Ten jakże zacny jubileusz wypadałoby przypieczętować wielką, nieocenzurowaną księgą, której lwią część stanowiłby anegdoty z bogatej historii klubu. To one, oprócz wyników i statystyk, budują legendę, wzmacniają tożsamość. Przez ostatnie lata, będąc kapitanem RKS, starałem się sprzedawać kolegom wszystkie zasłyszane od starszyzny, jak i przeżyte, sytuacje. Chciałem, aby chłopaki poczuły wspólnotę i to „coś więcej”, co powoduje chęć reprezentowania czarno-czerwonych barw. Pewnie mnie się łatwiej mówi ze względu na dzieje rodzinne i początki własnej przygody piłkarskiej. Niemniej zauważyłem, że wielu zawodnikom – niemającym wcześniej wiele wspólnego z klubem i z Czechowicami – spodobały się te opowieści nie tylko ze względu na ich humorystyczne walory, co właśnie źródła, więzi między przeszłością a teraźniejszością. Kopalnia historycznych opowiastek (godzinami można i należy słuchać Franciszka Wrzoła – jednego z najlepszych obrońców w dziejach RKS) powinna być preludium przeżyć współczesnej ekipy. Weźmy choćby obóz na Mazurach w 2016 roku. Zbiórka pod dworcem w Czechowicach, kadra zawodnicza czeka na pociąg. Podjeżdża srebrny wóz, a więc niezastąpiona dwójka: Marek Grabiec-Marcin Chodur (po kilku piwkach w Mikołajkach przedstawiał się dziewczętom jako: „Chodurow. Generał Chodurow”), którzy jak zwykle zadbali o sprzęt i zahamowanie naszych nieokiełznanych charakterów. Kierownik mocno nakręcony… W pociągu do Katowic dostaje palpitacji serca, bo dowiadujemy się, że raczej nie zdążymy na przesiadkę do Olsztyna. Jakimś cudem przybywamy w ostatniej chwili. Zrelaksowany kierownik daje koncert anegdot rodzinnych w przedziale. Po kilku dniach znów się jednak spina, ponieważ zostaje wyznaczony do drużynowego wyścigu kajakowego. Papieros tlił się za papierosem do samego startu. Ruszamy… Walka zacięta. Kierownik odpiera ataki, jest skoncentrowany. W jasnym, potężnym kapoku wygląda jak Kaligula! Jednak nawet tak wielkie postaci musiały uklęknąć przed potęgą natury. Zakręt przed perspektywą wypłynięcia na otwarte jezioro. Niestety! Kiero pomylił manewry, spóźnił się, próbował rozpaczliwie walczyć… Na próżno! Zgarbił się więc zrezygnowany, poddał sile wyparcia i wpłynął wprost na… chaszcze. Akcja ratunkowa przebiegła sprawnie, jednakże być świadkiem tych kilku sekund uroczej beznadziei… Coś pięknego. Dodam, że ja wpłynąłem na metę ostatni. Zespół zna przyczyny. Życzę chłopakom, Marcinowi, Markowi, całemu zarządowi, aby pielęgnowali wspomnienia i z czarno-czerwoną tożsamością walczyli o kolejne piękne chwile dla RKS-u. Dziękuję też garstce kibiców, którzy przed ostatnim meczem w Czechowicach sprezentowali mi piłkę z podpisem: „Mateuszowi – wierni sympatycy RKS Walcownia”. Bardzo sobie to cenię. Skoro o kibicach, to jeszcze jedna anegdotka. Gramy w Węgierskiej Górce, zacięte spotkanie, mam setę… Pudłuję. Druga seta. Słupek. Wtedy nasz charakterystyczny, głośny na każdym meczu, kibic Seba (znany w Czechowicach też jako Ciapa) nie wytrzymał i krzyknął: „Mateusz! Pewnie wczoraj byłeś w Chacharni! Nawet nic nie dałeś znać! Wszystko powiem tacie, Rafałowi!”. Śmialiśmy się z tego w szatni po spotkaniu… Kilka dni później natrafiłem na Sebę w mieście i przyznałem, że obruszyłem się lekko na jego zarzuty, bo nigdy przed meczami nie balowałem (poza tym nie chadzam na dyskoteki), a gorsze dni zdarzają się lepszym napastnikom. Zrozumiał. Powodzenia, RKS-iaki!

Kartka III – A Weah mu z głowy!

Pod blokiem na Starej Gminie w Czechowicach-Dziedzicach działy się różne rzeczy, raczej o charakterze sportowym. Mieliśmy silną ekipę piłkarską: bracia Łukoszowie, bracia Światłowscy, Rafał Zbijowski, Mateusz Sikora… Lubiliśmy rywalizację. Nie umieliśmy jeszcze poprawnie mówić, a opowiadaliśmy o meczach jak natchnieni. W każdą niedzielę oglądałem na włoskim programie RAIUNO („Canal+” był wtedy rarytasem) skróty z ligi włoskiej. Pewnego razu z otwartą gębą chłonąłem sytuacje z meczu  AC Milan… W poniedziałek po przebudzeniu szybko wybiegłem pod blok, by opowiedzieć chłopakom, co się stało. „Cześć! Słuchajcie! Objońca powiedział: -Ty czajnuchu! A Weah mu z głowy!”. Nie miałem wtedy pojęcia o terminie: rasizm. Zazwyczaj organizowaliśmy turnieje dwóch na dwóch o nagrody wyniesione z domów. Niektórych było naprawdę żal: medale, pamiątki, koszulki, proporczyki… Emocji multum, sąsiedzi patrzyli z okien, a Pan Stasiu mobilizował słynnym powiedzeniem: „Brawo, kadra!”. I jeśli czegoś żal z tamtych lat, to tylko tej straconej, żółtej koszulki z ręcznie napisanym numerem i nazwiskiem: „11 ROMARIO”.

Post scriptum

„Mieliśmy być młodzi i piękni, a teraz co, tacy dorośli?”  [Kartky, Blackout]

„Zazdrościsz ptakom ich lotów / wolności wiatr chciałbyś poczuć / ich trzepot skrzydeł koi twój ból, lęk i strach / Ty jesteś wolnym ptakiem świata / którego już nie złamie nic / wciąż rosną w Tobie białe skrzydła / Poszybuj na nich nawet pod wiatr / Marzyłem o świecie bez granic / przede mną wielkie podróże / Gdzie moje miejsce…”?   [TSA, Bez podtekstów]

lipiec 2018