Trenerowi. Na pożegnanie [*]

Próbuję sobie wyobrazić ten ostatni moment. Lotnisko. Kraków-Balice. Ciemno, choć nadchodzi brzask. Niewielu podróżnych. Raczej cicho, sennie. Ktoś kupuje wodę w salonie prasowym, ktoś dosypia na krześle z torbą pod głową, ktoś dojada resztki śniadania. Okruchy spadają na ziemię. Z głośników płyną informacje o odlotach, przylotach. Ostatni pasażer zostaje wezwany na pokład. I nagle… Ciało staje się bezwładne, dźwięki niewyraźne, obraz mglisty. Upadek. Koniec.

Kiedy dotarła do mnie informacja o nagłej śmierci trenera Marcina Biskupa, usiadłem. Siedziałem długo. Po kilku chwilach zorientowałem się, że w przygodzie z seniorską piłką to właśnie z trenerem Biskupem współpracowałem najdłużej. Zazwyczaj po sezonie, góra po sezonie i rundzie, trenerzy się zmieniali lub to ja przechodziłem do innego klubu. W tym przypadku chodzi o trzy lata. To wystarczający okres w piłce, by się dobrze poznać. Przeżyć to i owo.

Miewaliśmy różne momenty. Nie będę ukrywał, że czasami byłem na trenera mocno wkurzony. Wydawało mi się, że może dawać nam więcej, może wykonywać swoją pracę lepiej, ofiarniej. Denerwowałem się, kiedy treningi bywały opóźnione. Trener, kiedy przeczuwał swoje spóźnienie, zawsze dzwonił do mnie: „Mateusz, zrobisz rozgrzewkę?”. Jasne, że zrobię… W końcu byłem jego kapitanem. I jako kapitan musiałem  czasami powiedzieć, co boli mnie i drużynę. Teraz tak sobie myślę, że po prostu trener taki był… Umykały mu pewne rzeczy, ale chciał dla nas jak najlepiej. Zapamiętam głównie te fajne, cenne momenty, których trener Biskup był przecież kreatorem! Był kreatorem nie tylko drużyny, która co sezon pięła się w górę, by w końcu awansować do wyższej ligi, ale też grupki ludzi chcących ze sobą spędzać czas. W różnych miejscach, nie tylko na murawie.

Na pewno potrafił rozmawiać. Może nie posiadał jakiejś wielkiej charyzmy, nie porywał przemówieniami na odprawach, choć były momenty, że trener odwoływał się do filmów („Everest”, „Przełęcz ocalonych”), co bardzo mi się podobało. To był mądry człowiek. Jestem pewny, że spokojem i odpowiednim, stonowanym podejściem pomógł wielu swoim podopiecznym w rozwiązaniu nie tylko boiskowych, ale i życiowych problemów. Mnie pomógł. Dlatego wybrałem spośród wielu właśnie to zdjęcie… Dobrze obrazuje nasze relacje. Trener niejednokrotnie poradził sobie z moim (naszym) nabuzowaniem. Nie krzykiem. Propozycją.

Przeżyliśmy i zagraliśmy wiele kapitalnych jak na nasz poziom meczów. 2:0 z Kuźnią Ustroń w Czechowicach, 0:4 w Chybiu, 2:3 w Skoczowie, kiedy to w dziewięćdziesiątej trzeciej minucie piłka zatrzepotała w sieci po znakomitej główce Grzesia Gąsiorka. Jak ryknęliśmy później w szatni „RKS!”, to murami trzęsło.  Nigdy tego nie zapomnę. Nie zapomnę również naszych treningów zimowych w górach. Na początku śmialiśmy się okrutnie z tych metod. Jak to, biegać po górach??? To nie lata osiemdziesiąte! A później okazało się, że było super. Brak tchu na podbiegach, kij do podpierania, Jarza z Cichurą ciągną stawkę, a w schronisku widoki rodem z zimowych baśni. „Skontaktuj się z Panem Markiem, poproś o pieniążki na herbatę” – pamiętam. Najlepsza była ta z sokiem malinowym na Magurce.

Po zremisowanym meczu w Wilkowicach posada trenera wisiała na włosku. Jeszcze w poniedziałek rano zadzwonił do mnie i wyczułem, jakby szukał nadziei. Niestety nie mogłem już jej dać. Spotkaliśmy się w ten sam dzień na RKS-ie, już pod wieczór. Wpierw porozmawiał z zarządem w biurze klubowym, dowiedział się o decyzji, po czym podszedł do mnie. Trenowałem wtedy sam za bramką na głównym boisku. Porozmawialiśmy trochę. Przyznał, że chyba skończy z piłką. „Trenerze, trochę odpoczynku i będzie dobrze. Na pewno wróci pan do trenowania” – rzuciłem. Ostatni raz spotkaliśmy się na Gali Klasy Okręgowej w czerwcu ubiegłego roku, kiedy to miałem przyjemność w imieniu klubu wręczyć trenerowi statuetkę za awans do IV ligi. W luźnej rozmowie umawialiśmy się na kawę. Nie zdążyliśmy.

Trenerze, spoczywaj w pokoju.

18 II 2019, Sztokholm