Wywiad – KŁY [MM 2021]

OBŁĘD, BECKETT, „TO”

„Zaczęło się od starego łóżka, cośmy na nim we trzech sypiali”. Kojarzycie? Zbyt drobiazgowy redaktor wykreślił z cytowanego zdania istotny element, co zresztą dość mocno zdenerwowało autorkę, która w oryginale Naszej szkapy zapisała: „Zaczęło się to od starego łóżka”… To – czyli co dokładnie? Spotkaliśmy się końcem wakacji w Katowicach. Dwóch na żywca (K 1,2), trzeci duchem (K 3). Posmakowaliśmy hinduskiej i węgierskiej kuchni, zahaczyliśmy też o studio Nihila. Tam w głośnikach Szklane Oczy i ich wonny, drobny kwiat – wcale nie byle jaki element w tej całej opowieści. Kły proponują nowy materiał, premiera pierwszego dnia jesieni, więc starałem się prowokować to i nie tylko to, dlatego rozpoczęliśmy od… malarstwa Memlinga.

Mateusz Żyła: Macie przed sobą dwie reprodukcje. Dyptyk św. Jana Chrzciciela i św. Weroniki i słynny tryptyk Sąd Ostateczny. Pokuście się proszę o krótki komentarz.

K 1,2: (długie milczenie) Klimat tego akurat dyptyku jest mi obcy. Nie dostrzegam w nim nic, co przykułoby szczególną uwagę. Może jedynie pejzaż w tle? Gdybym natrafił na ten obraz w galerii, stwierdziłbym bez większych emocji: „Spoko, fajne… ” – i poszedłbym dalej. Sąd Ostateczny to już inna sprawa. Przez jakiś czas pomieszkiwałem w Gdańsku i praktycznie codziennie w drodze do pracy mijałem Muzeum Narodowe. Często zatrzymywałem się przy wielkim billboardzie reklamującym wystawę, by popatrzeć właśnie na ten obraz, w którym każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Anioły, demony, cierpienie, upadek, ekspresja… Zresztą moim ulubionym fragmentem Biblii jest Apokalipsa. Być może jest to konsekwencja obcowania z muzyką, gdzie motyw sądu ostatecznego jest dość chętnie podejmowany.

Z tryptykiem Memlinga również miałem wielokrotnie do czynienia. Moja mama kolekcjonowała w latach dziewięćdziesiątych serię Sztuka świata i pamiętam, że często pochylałem się nad Sądem ostatecznym. Traktowałem go wręcz chirurgicznie, analizowałem detale, fascynowałem się dualizmem i sugestywnością. Według mnie to dzieło, które nie pozostawia obojętnym nawet ludzi z kamiennym sercem.

K 3: Z mojej strony z kolei za dużo wiem o źródłach tych dzieł, by móc w jakikolwiek sposób znajdować w nich wartość inną niż zbiór określonych technik malarskich, połączeń kolorów i profesjonalizmu formy. Niedawno rozmawiałem na ten temat z jednym teologiem protestanckim, który – znając języki źródeł tekstów biblijnych – zgodził się ze mną, że treści tam zawarte są nieprzetłumaczalne. I to, co sobie roją czytacze tzw. przekładów biblijnych w lekturze tekstu w języku docelowym, jest równoległą, luźnie nawiązującą do źródła narracją. Narracją pełną błędów. Tak więc – wymienione dzieła są poza obszarem moich zainteresowań, jako że nie dostrzegam w nich zakorzenienia w prawdzie źródła.

W centrum Sądu Ostatecznego widzimy trąby. Przypominam sobie znakomity tekst Waszego autorstwa: „Mówisz: black metal / Myślę: Davis Miles”, w którym również pojawia się ten motyw (trąby „niegabrielskie”, „niejerychońskie”). Wydźwięk jest niezwykle przekorny. O Kłach mówi się jednak coraz głośniej, coraz częściej, a więc i pokus do porzucenia anonimowości chyba więcej?

K 1,2: Gwoli ścisłości – wiersz, o którym mówisz to indywidualne dzieło trzeciego z Kłów, którego tu dzisiaj z nami nie ma. A odpowiadając na Twoje pytanie: niekoniecznie. Co zmieni sytuacja, gdy pokażemy swoje twarze i ujawnimy nazwiska? Kompletnie nic. Nie jesteśmy osobami medialnymi, nie udzielamy wywiadów video, nie pokazujemy się w teledyskach, nie gramy koncertów. Może zabrzmi to buńczucznie, ale zawsze bliski był nam pogląd, zgodnie z którym najważniejsza jest muzyka, a my pozostajemy jej przekaźnikami. Przekaźnik nie jest istotny, istotny jest produkt, który otrzymuje odbiorca. Nie jesteśmy żadną wartością dodaną naszej twórczości. Jeżeli bierzesz kawał drewna lipowego i stawiasz go przed artystą, to przecież rzeźba już tam tkwi. Artysta ma za zadanie tylko ją znaleźć, wydobyć, dać jej odpowiedni wyraz. Podobnie jest w przypadku naszej muzyki. Próbujemy odszukać właściwą ścieżkę, dźwięk, aranż itd. Trudno o racjonalne podstawy czy wyjaśnienia tego procesu. To po prostu błysk, a my w ostateczności chcemy lokować się pod, a nie nad muzyką.

K 3: Co do zasady zgadzam się. Myślę, że w ramach Kłów doszliśmy do wspólnego, triadycznego wniosku, by się nie podpisywać również z tego względu, że dzielimy się rolami w ramach procesu twórczego i studyjnej pracy, co powoduje, że niejako jesteśmy w tym procesie amalgamatem, stopem metalu. A on się przecież przedstawił – Kły. Czyli Metal Który Nie Istniał (jak to było z Thorgalem, zanim spotkał Tjahziego), a Zaistniał (jak to było, gdy Tjahzi spotkał Thorgala).

Rozumiem, ale czy naprawdę swoją sztukę nazywacie „produktem”?

K 1,2: I tak, i nie. Określenie „produkt” ma negatywne konotacje, to prawda. Kojarzy się z komercjalizacją, sprzedażą. Nie można jednak odrzucić faktu, że płyta muzyczna w jakimś stopniu jest produktem, który można nabyć – tak jak inne rzeczy w sklepie. Z drugiej strony nie traktujemy twórczości w ten sposób, bo jednak jest to coś więcej. Nasuwa się porównanie z fotografią, czyli utrzymaniem chwili w formie niedoskonałej. Kły zatrzymują pewne emocje w dźwiękach, którymi chcą się później podzielić, wtedy absolutnie nie myślimy o „produkcie”, więc odpowiadając już krótko i zwięźle na pytanie… Chyba nie.

K 3: A ja przekornie powiem, że tak. Jest to „dukt” trudny, wyboisty, droga kręta i nieraz uwalany jestem w błocie, idąc tym „duktem”. Niemniej to wciąż ruch „pro”. Czyli za czymś (pro) tym (duktem) idziemy.

Nieprzypadkowo na początku pokazałem dyptyk ze św. Weroniką. Norwid pisał: „Kto ci obetrze pot z bladego czoła, jeśli nie prawda – Weronika sumień”. Mam wrażenie, że Kły rzucają w środowisko metalowe pytanie: „Kto wam obetrze krew z pomalowanych twarzy – jeśli nie prawda”… Co właściwie oznacza dla Kłów kategoria prawdy w świecie muzycznym?   

K 1,2: Trudne pytanie… Myślę, że w przypadku twórczości Kłów prawda będzie obecna do momentu, w którym zaczniemy zastanawiać się nad oczekiwaniami lub reakcjami słuchaczy, wynikami sprzedaży płyt i presją w stylu: „Tak się teraz gra?”, „Wpasujemy się w aktualne trendy?” itd. Chcemy bronić się przed taką sytuacją, dlatego wybraliśmy anonimowość i wyraźny rozdział pomiędzy sferą prywatną, codzienną, tzw. prozą życia związaną z pracą zarobkową a sferą zespołowo-muzyczną. Wydaje się, że to jeden z poważnych aspektów świadczących o prawdziwości naszej muzyki. Tylko my wybieramy moment, w którym chcemy przejść na drugą stronę lustra, gdzie możemy pozwolić sobie na wszystko. Nie musimy kalkulować; nie musimy zastanawiać się, czy dźwięki są blackmetalowe; nie musimy planować. Oddajemy się po prostu muzyce. Ona nas prowadzi…

Kategoria prawdy w światku muzycznym jest ryzykowną kategorią, dlatego że wszyscy znamy pojęcie true kvlt. Odnoszę wrażenie, że im mocniej ktoś chce być true, tym bardziej nim nie jest, bo przecież prawdziwy nie wieści wszem i wobec, że taki właśnie jest. Dla Kłów prawda oznacza spotkanie, komponowanie, granie bez wyrachowania i poszukiwanie magii, a ta kojarzy nam się z porozumiewawczym wzrokiem i dreszczem. Chciałbym jednak wyraźnie zaznaczyć, że nie negujemy innych postaw. Nie krytykujemy malowania twarzy czy promowania się w social mediach. Absolutnie nie oceniamy i nie rościmy żadnych pretensji, bo każdy ma prawo do samostanowienia. Kły wybrały swoją ścieżkę, wychodząc z prostego założenia: żyj i daj żyć innym.

K 3: Chciałbym tylko dodać, że na poziomie języka, rozmowy w językach konwencjonalnych i w strukturach semiotycznych do żadnej Prawdy się nie dochodzi. I Kły poniekąd wpisują się w tę obłędną, beznadziejną podróż na drodze, gdzie ślepy prowadzi ślepego, (przytaczając Maeterlincka), bo wciąż coś tam i o czymś tam głos śpiewokrzyczy. Ale „pro-dukt” w ramach tej drogi to jednak nadziejna wizja, że dotrze się do świata protojęzyka, protopisma i protomuzyki – platformy, do której dostęp mamy np. w ramach praktyk szamańskich, przełożonych na techniki i możliwości dzisiejszego świata. A przy okazji, wiesz dlaczego Weronika to weronika i co miał tu na myśli Norwid?

„Co miał na myśli poeta”? Legendarne pytanie, którego nigdy nie zadaję młodzieży. Najcenniejsze są przecież jej interpretacje, choć komentarze czy intencje (często zmienne) twórcy też bywają ważne, więc co miał na myśli?

K 3: Ano to, że pisząc o Weronice w zestawieniu z prawdą nawiązywał do etymologii imienia, mieszaniny łaciny z greką – Veron ejkon, „prawdziwy obraz”. Chodzi oczywiście o nawiązanie do odbicia z potu, jakie miało ukazać się po przyłożeniu do twarzy, tego co z szedł z drewnem na spotkanie swojego losu na górę czaszki lub górę wcieleń, jak tam sobie tłumaczyć termin Gulgolet.

Wypuszczacie nowy materiał w formie dyptyku. Premiera pierwszej części dokładnie pierwszego dnia jesieni. To ważny dzień w waszej historii.

K 1,2: Tak. Wyruszaliśmy wtedy do zamku w Chęcinach. Nieważne, czy ten dzień przypadał we wtorek, piątek czy niedzielę. Sprawdzian, klasa maturalna czy uroczystość rodzinna – wszystkie sprawy schodziły na dalszy plan. Nie liczyło się nic. Pierwszego dnia jesieni spotykaliśmy się na przystanku, odziani w czerń, skórzane płaszcze, wsiadaliśmy do autobusu nr 31. Po czterdziestominutowej podróży wysiadaliśmy w chęcińskim rynku, szliśmy pod zamek i spędzaliśmy czas na polance aż do zachodu słońca. Później wręczaliśmy flaszkę stróżowi, żeby zamknął psy, otworzył wrota. Muzyka, noc i zamek…

K 3: Raz było nawet tak, że miałem rano spotkanie pożegnalne z kolegami z klasy maturalnej. A wiedziałem, że wieczorem jedziemy z Kłami do Chęcin. Im bardziej byłem pijany tym podobno z większą częstotliwością powtarzałem już tylko, żeby mnie odprowadzić na przystanek autobusu 31. Odprowadzili. Kły do Chęcin dojechały, po drodze trochę otrzeźwiałem, a potem na zamku już było git.

Uwieczniliście to miejsce na okładce.

K 1,2: Nie mogliśmy o nim zapomnieć, bowiem każdego roku, gdy zbliża się początek jesieni, nie sposób nie myśleć o naszych wyprawach. Czuliśmy i nadal podświadomie czujemy zew. Nie potrafimy tego zdefiniować, ale zawsze tak się dzieje w okolicach 22 września. Teraz bywamy tam już rzadziej, czasami jednak pada nocą hasło: Chęciny – w takich momentach nie trzeba mówić już nic więcej. Po prostu nawiedzamy zamek.

Mówiliśmy o prawdzie. Słuchając Chen, odniosłem wrażenie, że szukacie jej na „bezdrożach”, a wędrówka staje się tu motywem przewodnim. Dodałbym: wędrówka w zapętleniu. 

K 1,2: Wędrówka… Ciekawe, ale w kontekście pierwszej części powiedziałbym nie tyle o wędrówce, ile o poszukiwaniu, próbie wyrażenia siebie, potwierdzeniu własnego istnienia. Dlaczego mówimy do siebie nawet w samotności? Bo odczuwamy wtedy, że nie jesteśmy sami. Charakterystycznym elementem Chen jest wokatywność, która pozwala poszukiwać i wyrywać się z nieokreślonego marazmu. W niektórych utworach dla bohatera już nie ma ratunku, ale jednocześnie zachęca on adresata do ucieczki, poszukiwań. Dostrzegłeś zapętlenie… Tak. Klimat wprost z Becketta, Czekając na Godota, czyli siedzimy pod drzewkiem, a rozmowa wygląda mniej więcej tak: „- Idziemy? / – Nie, czekamy. / – Na kogo czekamy? / – Na Godota. / – A kiedy przyjdzie? / – Nie wiemy. / – To co, idziemy? / – Chodźmy” … i zostajemy w miejscu. W Chen można wyczuć chęć do działania, ale z góry wiadomo, że jest to chęć skazana na porażkę. Nie oznacza to jednak, by rezygnować z jakichkolwiek prób aktywności. Tu znów kłania się Beckett:  “Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better”.

Prawda niejako kojarzy się ze światłem, światło zaś z oświeceniem… W waszych tekstach sporo światła za firaną mroku. Ostatnio jeden z naukowców w prywatnej rozmowie wspomniał, że skupiliśmy się w Polsce na romantyzmie, a kompletnie nie przerobiliśmy oświecenia.

K 1,2: Wiesz dlaczego? Bo łatwiej nam polegać na jakiejś istocie zewnętrznej, godzić się z myślą, że taka jest kolej historii, niż po prostu wziąć się do roboty. Postulaty oświeceniowe związane są z pracą, w romantyzmie zaś możemy pozostać bierni, skazani na klęskę, choć pozornie wierzymy w zryw. Ilu ich jest? Tysiące. Nas? Dwóch. Co oni mają? Czołgi. My? Kosy. Działamy! Zawsze można powiedzieć, że próbowaliśmy… Romantyzm jest dla nas wygodny, bo ideowy. Oświecenie wymaga precyzji, racjonalnego podejścia i efektywnej pracy.

K 3: Ech… cała ta nazwa „oświecenie” oznacza tylko zaciemnienie. W konsekwencji chodzi o odcięcie energii ciała od tego, co powyżej szyi. Ile jest takich nazw, co to deklarują, że są „powszechne” (katholikos) i że są „wspólnotą” (ekklesja), a wieje stamtąd przecież mocny swąd „podziału” (diabolikos).

Ujmujące są też wasze zmagania z czasem. Pośrednio piszecie o klepsydrach, mitologicznych Parkach… Doszedłem do wniosku, że Kły stawiają „kairos” (czyli tu i teraz, życie w transie, uwolnienie od przyczyny i skutku) nad „chronos” (podstawowe rozumienie czasu). Słusznie?

K 1,2: (Długie milczenie)… Trochę tak, trochę nie. Znajdujemy się już na takim etapie, że doskonale wiemy, w którym momencie odpuścić. Nie rzucamy się rozpaczliwie, często czekamy, jednak tkwi w nas również – paradoksalnie – romantyczna chęć wyzwolenia się ze schematu. Roman Kostrzewski śpiewa w Nocach Szatana: „Mój plan to z życia ram wyłamać realności dzienny kicz”… Na początku układano nam los, teraz sami to robimy i próbujemy znaleźć odpowiednią receptę. Z jednej strony tkwimy w miejscu, z drugiej – chcemy się wyrwać. Powiedziałbym, że jesteśmy pomiędzy, dzięki czemu nie można nas traktować w kategoriach zerojedynkowych. Wiesz ile liczb niewymiernych jest między zerem a jedynką?

Nieskończenie wiele.

K 1,2: I właśnie Kły znajdują się w tym przedziale. Jasne, żyjemy w pewnej chronologii. Czas odciska piętno, ale wciąż czujemy potrzebę złamania konwencji, coś na zasadzie drwiny z chronologii. Jesteśmy coraz starsi, odchodzą nasi bliscy, niemniej wciąż staramy się uciekać z prostej linii, bo gdzieś na z boku leży skarb. Muzyka jest najważniejszym kierunkowskazem, dzięki któremu porzucamy codzienność, spotykamy się w odosobnionym miejscu i płyniemy. Powroty na prostą linię bywają dość trudne, by nie powiedzieć bolesne.

Na szczęście wyczuwamy moment, w którym „zapala się w nas wieczny bieszczadzki ogień”. Zróbmy więc coś szalonego! Może pogramy? Pograliśmy. Może pójdziemy z tym do Nihila? Nie, no coś ty! Zbyt duża postać… W końcu poszliśmy. Mamy kilka utworów, może to wydamy? Wydaliśmy itd. itd. Tak się to kręci. Od fazy do fazy. Główny szlak – tak, ale często odczuwamy tak duże ssanie, że musimy wyskoczyć, wyjechać i coś wspólnie stworzyć. W 48 godzin przeżyjemy tyle emocji, że jesteśmy później kompletnie rozbici – w pozytywnym sensie. Żałujemy, że skończył się fascynujący trip, więc zaczynamy myśleć o kolejnym etapie.

K 3: Chciałbym dodać, że raczej skupiamy się na drastycznych i ekstatycznych procesach tworzenia krótkotrwałych mostów między Kairos a Chronos, czy też Uhr i Zeit albo sięgając języka źródła z Koheleta: Et i Zman. Kairos/Uhr/Et to nazwy momentu, gdzie diachronia łączy się z synchronią. To unikatowa chwila – albo jesteś wtedy gotowy, by wejść i przejść, albo nie dasz rady i zmarnujesz okazję. Chronos/Zeit/Zman to takie archiwum dostępne w pełni tylko wtedy, gdy nie zmarnujesz momentu wejścia w Kairos/Uhr/Et. Ale jak już tam wejdziesz, to wszystko jawi Ci się dostępne w danym momencie w całości. Stąd pozaczasowe, dojmujące poczucia Prawdy, gdy się wejdzie na poziom infra i tam się przebywa. Więc tu się z Tobą zgadzam, że Kły w jakimś stopniu na pewnym etapie były i być może są wehikułem, by wkraczać w te momenty wejścia. O tym było trochę na poprzedniej płycie w ramach edukacyjnego projektu „jak to się robi”, a na obecnym dyptyku jest opis samej Podróży „jak tam czasem jest lub bywa”.

Pojawiło się Stare Dobre Małżeństwo. Pasuje. Trzymacie się razem od dzieciństwa. Nic ani nikt nie przerwał tej relacji. Niesamowite…

K 1,2: Fakty są takie, że im jesteśmy starsi, tym jednak bardziej się od siebie oddalamy, bo każdy z nas mimo wszystko obudowuje się codziennym życiem i podąża własną drogą, ale jest coś, co chyba połączyło nas na zawsze. Mam na myśli potrzebę poszukiwania wspólnych, niebanalnych chwil, czyli czegoś ponad prostą rozrywką. Tak naprawdę wyszliśmy razem na piwo do knajpy tylko raz – i nie sprawdził się ten eksperyment. Już w młodości mieliśmy poczucie, że szkoda życia na pierdolety, dlatego też ciągnęło nas w inne rejony… To były intuicyjne zachowania, które podtrzymywały żar naszych więzi.

Tak, łączyła nas wspólna dynamika. Pod wpływem lektury Castanedy biegaliśmy po lesie z zamkniętymi oczami, mówiliśmy i przytulaliśmy się do drzew. Pojawiały się pomysły wyjazdu na pustynię, chcieliśmy dojrzeć tam Morrisonowskiego węża. Filozofia pana Morrisona była nam bardzo bliska. Wypad do kamiennych kręgów w Węsiorach – spędziliśmy tam całą noc. Uciekaliśmy od szablonu. Nie jesteśmy jednak totalnymi freakami, nie żyjemy w całkowitym odosobnieniu, robimy też rzeczy konwencjonalne, ale będąc razem zawsze wpadaliśmy na dziwne pomysły i w naturalny sposób uciekaliśmy w alternatywne historie. Nie mieliśmy przy tym żadnych hamulców. Część rówieśników siedziała na boisku, paliła po kątach, a my wybieraliśmy kierunek odwrotny – las. Moja mama wciąż pyta z uśmiechem: „Znowu idziecie do lasu?”. Idziemy, bo to dla nas naturalny odruch.     

K 3: Myślę, że więź miłości braterskiej jest nieśmiertelna. Niemniej, nie ma co ukrywać, że wnet czeka naszą relację śmierć i albo uda się to przepoczwarzyć – albo nie. Kły zmierzają do śmierci, by przetestować, czy jest życie po śmierci czy nie. Takie zadanie z matury kłowej.

W waszym przypadku las jest nie tylko metaforą. Jest miejscem geograficznym. Czym byłyby Kły bez Kielecczyzny?

K 1,2: Nie byłoby Kłów. Ten las trochę się zmitologizował, bo już nie jesteśmy w nim codziennie, ale dawniej… Tak, to ścisła geografia. Mieliśmy swoje miejsca, swoje szlaki, swoje drzewa. Oczywiście te lokalizacje się zmieniały. Wędrowaliśmy, poszukiwaliśmy, wchodziliśmy coraz głębiej. Noc, las, nieznane odgłosy… „Wow! Dzikość” – przeżywaliśmy to na wskroś. Z każdym miesiącem czy rokiem odkrywaliśmy bardziej dzikie tereny. Zapuszczaliśmy się naprawdę głęboko, ale z wiekiem zdaliśmy sobie sprawę, że ten las nie jest aż tak wielki jak Puszcza Amazońska. Dla nastolatków robił jednak wrażenie nieskończoności… 

Trzymam w pamięci wiele leśnych nocy. Podkręcaliśmy atmosferę odpowiednią muzyką, np. Aghast – niesamowity klimat. Niekoniecznie były to klimaty typowo blackmetalowe. Lubiliśmy ciepłe, lipcowe noce, gwiazdy, fajki, piwo i muzykę… Okoliczna ludność doskonale wiedziała, że piątkową nocą z pewnością „okręt popłynie dalej”. Łza dla cieniów minionych Kata i The Lake Bathory. Zdzieraliśmy gardła maksymalnie.

K 3: Mieszkam obecnie jakieś 900 km od Lasu. Im jestem bliżej Kielc, przyjeżdżając rzadko z wizytą, tym bardziej ciągnie do Lasu. Mogę być po całym dniu lub nocy podróży, ale musowo godzinę lub dwie po przyjeździe lecę-biegnę do Lasu. Patrzę na stare miejsca, odkrywam dynamikę zmian. Niesamowite jest to, że pierwsze nasze miejsce mocy – które odkryliśmy jakoś w 1995 roku, a opuściliśmy około 1997, gdyż leśnicy zrobili tam masakrę – obecnie jest bardziej dzikie niż inne miejsca, na które czas przyszedł później. Miejsc jest 4, wszystkie mają nazwy na T: Tristan, Torvus, Turifer i najdalsze – Taran-Gai. Na Tristanie przeważał Aghast i Thy Worshipper (Popiół), na Torvusie było najwięcej i najbardziej dziko, Anathema i Burzum w jednym tańcu tańcowali, Katatonia i Kat razem harcowali. Turifer jest daleko i schowany pod drzewem mocy, a Taran-Gai w drugiej części Lasu – naj naj dalej. Tam już tylko żmije i lwy.

Nie tylko pierwszego dnia jesieni, ale i w wigilię mieliście swój rytuał.

K 1,2: Może nie rytuał, ale parę razy, gdy mieliśmy lat naście, było tak, że gdy sąsiedzi szli na pasterkę, my zasuwaliśmy z sankami na Telegraf – uwieczniony na okładce Taran-Gai. Często było dość niebezpiecznie, więc zdarzało się fruwać w powietrzu z sankami nad głową. Następny etap naszego szaleństwa to staczanie się z góry wąską ścieżką pomiędzy drzewami. Chcieliśmy sprawdzić błędniki i ogólnie – czy przeżyjemy (śmiech). Skoro już pojawił się tytuł Taran-Gai… 1 lipca 2006 roku wyruszyliśmy w podróż. Babia Góra, Daleszyce; wracając, wspięliśmy się na wieżę obserwacyjną i o godzinie czwartej nad ranem złapaliśmy moment, który wylądował na okładce. Warto dodać, że w trakcie tych i innych wędrówek zawsze towarzyszył nam walkman, małe głośniki, bębenek i flet. Jeden z nas wygrywał rytm, zamykaliśmy oczy i odpływaliśmy kompletnie. Wydawało nam się, że obcujemy z wiecznością, bo zdarzało się tyle niesamowitych akcji, choćby nieoczekiwany rozbłysk świetlików w kompletnej ciemni.

W jaki sposób postrzegało was lokalne społeczeństwo, nauczyciele i rodzina?

K 1,2: Grupa nieszkodliwych freaków. Nie byliśmy totalnymi odszczepieńcami, bo przecież mieliśmy też innych znajomych. Nie przypominam sobie również, żeby ktoś z grona nauczycielskiego miał z nami problem. Nie sprawialiśmy kłopotów wychowawczych. Czasami tylko rodzice spoglądali na nas, wzdychali i myśleli: „Ehhh… Inne dzieci są normalne, a ty znowu przekułeś ucho”, „Zetnij już te włosy”, „Ubierz się inaczej” itd. Nie była to jakaś wielka presja, raczej zdziwienie. 

Mój ojciec pytał: „Dlaczego słuchasz takiej muzyki? Dlaczego on się tak wydziera?”, ale kiedy występowaliśmy w liceum, tata ładował vermony do dużego fiata i cierpliwie czekał do późnego wieczora, aż skończymy koncert. Czułem wsparcie, chociaż rodzice obawiali się zjawiska. Początek lat dziewięćdziesiątych, black metal, Norwegia… Któregoś dnia odwiedził nas kuzyn, który jest księdzem. Wszedł do mojego pokoju, wszędzie plakaty, w centralnym miejscu: KAT – METAL AND HELL. Kuzyna cechuje jednak podejście bliższe księdza Bonieckiego niż Jędraszewskiego, więc nie było problemów. Z biegiem czasu rodzice zrozumieli, że nie ma w tym nic złego, a my – wybierając las – tak naprawdę uciekamy od ludzi, czyli od potencjalnych zagrożeń. W lesie czuliśmy się bezpiecznie, nie musieliśmy odgrywać ról…

K 3: Mnie z kolei ludzie unikali – bo w ramach konfrontacji z lokalną dreserją i skinheadctwem szła słuszna fama, że długo znoszę wszelkie formy inwektyw i represji, ale jak ktoś przekroczy graniczną linię – mogę zabić. Po prostu w tamtym okresie – w czasach, gdy nagraliśmy preludia do obecnej muzyki – byłem w mocnej fazie psychozy nastoletniej. Bo jeśli się biłem zagoniony do rogu, to nie po to, by wygrać, tylko by unicestwić. Do dziś dziękuję Wieczności, że nie zabiłem jednego gościa w czasie bójki w szatni, który czepiał się mnie przez kilka miesięcy. Miałem możliwość wbić mu w oko nóż zrobiony z kolca cmentarnego, ale coś mnie powstrzymało. Na innym szkolnym wrogu złamałem sobie 2 kości nadgarstka, ale jemu złamałem nos i zabierałem się za wydłubanie oczu. Notabene, w obu przypadkach, z oboma kolegami, jak już poczuliśmy z różnych stron śmierć lub kalectwo, staliśmy się naprawdę dobrymi kumplami. A rodzice byli ślepi – bo przynosiłem przecież dobre oceny, byłem wzorowym uczniem. Niemniej, pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny i to „normalne” w tak nienormalnym układzie, że idzie się w kierunku muzyki, gdzie jest ładna melodia, ale głos wrzeszczy i drze się opętany (definicja black metalu). Jak ojciec, który kiedy nie pije jest wspaniałym wodzem, ale jak pije – jest siewcą chaosu.

„(…) nie musieliśmy odkrywać ról”… I żadnych koncertów, co pozostało wam do dziś.

K 1,2: Nie do końca, bo przecież graliśmy tam na fletach, bębenkach i wydzieraliśmy gęby (śmiech). A tak poważniej… Kły to muzyka kontemplacyjna wymagająca spokoju, ciszy, odosobnienia i słuchawek – przynajmniej taką ona jest dla nas. Na kolumnach nie uchwycisz wszystkich ścieżek gitarowych i wokalnych… Dynamika koncertu nie sprzyja tego typu dźwiękom. Nie chcielibyśmy konfrontować się ze słuchaczem, który krzyczy „napierdalać!”, bo nie potrzebujemy takiej energii. W tym momencie znów nie krytykujemy takich postaw, szaleliśmy przecież w tłumie na niejednym koncercie, niemniej klubowa atmosfera nie jest odpowiednia dla przekazu Kłów. Chcemy zabrać słuchacza w podróż w mrok, ale celem jest światło…

K 3: Ja po prostu nie umiem dobrze grać na instrumentach. Nawet praca w studiu u Nihila mnie stresuje. Wolę nagrywać w domu. A grać na próbach. Umiem coś skomponować, może nawet dobrze, ale wykonawcą jestem marnym. Koncerty mają dynamikę wzajemnego zalecania się do siebie publiczności i grajków na scenie – do tego trzeba być profesjonalnym muzykiem, bo przecież na koncercie trzeba uwodzić publiczność, a granie schodzi na dalszy plan. Nie rozumiem tej dynamiki. Takie formy zbiorowego, biletowanego seksu mnie nie interesują. Myślę, że jeśli kiedykolwiek zagramy koncert, to przed grupą osób, które zgodzą się: 1) 24h godziny pościć, pić tylko wodę; 2) w cenie bezpłatnego zresztą biletu zgodzą się bezapelacyjnie przyjąć Dar-Mową! szamańską dawkę Przyjaciół z Łąk; 3) pozwolą się przed wejściem zrewidować, by nie wnosić żadnych telefonów i innych niepotrzebnych przedmiotów; 4) podpiszą umowę o poufności, by nie przegadać tego, co się w czasie koncertu wydarzyło.

Chen zawiera sześć utworów, w tym Bezsłowie. Jesteście zafascynowani Mironem Białoszewskim, który w swoim repertuarze ma krótki wiersz Mironczarnia traktujący o trudach artysty w poszukiwaniu odpowiedniego słowa, zmaganiach z samym sobą w trakcie procesu twórczego. Czy powstawanie Chen można nazwać Kłyczarnią?

KŁY 1,2: Z pewnością nie była to męczarnia, bo tak jak wcześniej wspomnieliśmy – spotkanie z muzyką jest świętem. Oczywiście towarzyszy temu jakiś rodzaj nerwowości związany głównie ze sprawami organizacyjnymi i logistycznymi, ale w momencie, kiedy chwytamy za instrumenty – nerwowość automatycznie znika, więc samo tworzenie absolutnie nie było męczące. Najpierw nagrywaliśmy kompozycje na dyktafon, później odsłuchiwaliśmy efekty przy herbacie, dyskutowaliśmy. Najczęściej już podczas grania wiedzieliśmy, czy udało się nam schwycić odpowiednie dźwięki.

Mówiliśmy już o pustyni. Kopiemy, kopiemy i w pewnym momencie dostrzegamy wodę. W takich sytuacjach pracujemy jak maszyna, trudno nas zatrzymać. Dale w pierwotnej wersji trwały szesnaście minut, bo nie mogliśmy przerwać. Wpadliśmy w taki trans, że żaden z nas nie odważył się skończyć.

Praca nad naszym Dyptykiem w porównaniu z wcześniejszymi albumami była bardziej świadoma i czasochłonna. Spędziliśmy w studiu mnóstwo czasu. Całość przecinały choroby, kwarantanny, obawa przed kolejnym zamknięciem. Na szczęście daliśmy radę i chcielibyśmy teraz wielce pokłonić się Nihilowi, który nas świetnie czuje. Sposób jego pracy jest fascynujący. Minimum słów, maksimum treści. Genialna współpraca. Nihil zawsze szuka TEGO momentu. Nagrywamy jakąś partię, spoglądamy później na Nihila, który mówi: „Znakomicie, ale spróbujmy raz jeszcze” lub „Przekonaj mnie”. Zdarza się odwrotna sytuacja. Naciskamy na jeszcze jedno podejście, choć Nihil przekonuje, że już jest OK – i zazwyczaj ma rację. Nie wyobrażamy sobie współpracy z innym realizatorem.  

Na początku znajomości myśleliśmy: „To jest ten Nihil”. Teraz można powiedzieć, że to jest nasz Nihil. Nie potrafię operować w muzyce słownictwem technicznym, dlatego poprosiłem Nihila o proste wskazówki. Czasami zarzuca mi, że „ciamkam”. Pytam, co zrobić. „Nie ciamkaj” – rzuca Nihil i jedziemy dalej (śmiech). Świetny człowiek.

K 3: Mnie bardzo męczy to rozciągnięcie pomiędzy kompozycją, która powstaje w cudownym momencie wejścia ze wspomnianego Kairos/Uhr/Et do biblioteki Chronos/Zeit/Zman a czasem, gdy nagrywa się to w studiu u Michała. Czyli boli mnie upadek z Nieba do Czyśćca. Przykładowo, Bezsłowie powstało w 2018, jeszcze przed wydaniem Szczerzenia. A dyptyk wydajemy w 2021… Myślę, że jeśli cokolwiek jeszcze nagramy, to raczej będzie to praca wzorowana na tym, co robili już inni, a co znam z przykładu Katatonii Brave Murder Day. Dla mnie ta płyta jest najlepsza w ich dorobku – bo praca nad nią odbywała się w świecie ryzyka i niepewności. Komponujesz za dnia, nagrywasz w nocy. Ale przecież może to nie wyjść, może się nie udać. No właśnie – to, że może się nie udać umożliwia wydobycie z siebie takich pokładów mocy, jakie wydobywają się u człowieka, który walczy o życie. Dużo o tym słyszę od ludzi z PTSD czy z DDA, których spotykam w życiu czy z relacji himalaistów (np. Artur Małek z Broad Peak w 2013 czy Wojtek Kurtyka po wspinaczce na „Świetlistą Ścianę” Gasherbrum IV). Przekładając to na nasze proporcje, chciałbym skondensować proces twórczy z procesem studyjnej rejestracji w idealnym czasie dwóch tygodni pełnego ryzyka – albo zwycięstwo, albo śmierć. Potem można by coś tam poprawiać i dogrywać, ale trzon całości zrobić w krótkim czasie. O to się rozchodzi.

Kły, Nihil, Tomasz Krajewski. Czy nie jest tak, że ludzie lasu po prostu spotkali się w jednym miejscu?

K 1,2: Jesteśmy z Tomkiem bardzo podobni pod względem światopoglądowym. Las lasem, ale odnoszę wrażenie, że jesteśmy ulepieni z jednej gliny. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę telefoniczną, bo wcześniej wymienialiśmy się tylko mailami. W końcu musiałem zadzwonić w ważnej sprawie… Rozmawialiśmy przeszło dwie godziny, a mnie się wydawało, że znam człowieka co najmniej od dekady. Byłem w potężnym szoku. Ogólnie wszyscy ludzie, którzy pomogli nam dotąd w świecie muzycznym, okazali się bardzo serdeczni, pozytywni. W przypadku Kłów zadziałał efekt domina. Nihil, Tomek Krajewski, Piotrek Dorosiński i wielu innych. Szanujemy to i uznajemy za wielkie szczęście.

K 3: Szanujemy pracę i dorobek każdego z nich. Zresztą, na tym świecie nie ma przypadków. Jest też tak, że ludzie ze specyficznym nastrojeniem osobowości naturalnie się przyciągają. Znano to od tysięcy lat pod nazwą magii sympatycznej, znamy również współcześnie w ramach psychologii – przykładowo powinowactwo ludzi z podobnymi dysfunkcjami – to, że ludzie pochodzący z dysfunkcyjnych rodzin lgną do siebie wzajemnie.

Rok temu przyznaliście, że słuchacie mało muzyki z szeroko pojętego metalu. Co stanowiło największą inspirację muzyczną dla Chen, ogólnie – dla dyptyku?

K 1,2: Temat-rzeka. Zadziałała taka sama zasada jak w przypadku Taran-Gai, Szczerzenia i Wyrzyn, czyli mieszanka wszystkiego, czego słuchaliśmy w młodości. Czasami inspiracje okazują się totalnie nieświadome. Ostatnio wróciłem do wczesnych dokonań Grzegorza Turnaua czy Justyny Steczkowskiej, którzy współpracowali z Jackiem Królikiem…

Kapitalny gitarzysta.

K 1,2: Świetny! Dlaczego przywołuję akurat Jacka? Bo słyszę w nowym materiale Kłów podobny styl grania, co odkryłem dopiero po zmiksowaniu płyty. Można się oburzać lub nie, ale dla Kłów gatunek muzyczny to sprawa drugorzędna. Muzyka dzieli się na dobrą i niedobrą. Tak naprawdę z całości aktualnie słuchanych przeze mnie dźwięków, black metal stanowi jedynie 15 %. Przeżyłem różne fazy. Od The Beatles, Queen przez Roxette, polski rock po gotycki doom metal i muzykę elektroniczną. W każdym z nas tkwią inne fascynacje…Nie wymienimy dziesięciu najważniejszych zespołów, bo ten wachlarz w naszym przypadku jest zbyt szeroki.

Bardzo szeroki. Jazz, blues, elektronika, pop, metal, trans, muzyka filmowa, rock, nowa fala itd. Wymienię kilka konkretnych przykładów… Blue Oyster Cult, Joy Division, R.E.M.,  Journey, Pink Turns Blue, Wieże Fabryk – świetny zespół, „dzieci” Siekiery. Kiedy nad Zalewem Kieleckim usłyszałem utwór Kosmos z frazą: „Między ustami a płucami jest przestrzeń”, natychmiast chwyciłem za papierosa. To był mój pierwszy papieros po półtorarocznej przerwie! Oprócz wymienionych – klasyka: Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath. Zasłuchiwałem się dziś w Headless Cross i Cross Purposes. Znakomite płyty! Doszedłem do wniosku, że Tony Martin jest jednak rewelacyjnym . Nie mogę też nie wspomnieć o moim ukochanym Iron Maiden.

A Katatonii to podobno można słuchać tylko w listopadzie.

K 1,2: Jedziemy samochodem, lipiec, koledzy mają ochotę na Katatonię, ale najpierw niepewnie spoglądają w moim kierunku i pytają: „Możemy?”. Mogą, bo Katatonia ma też numer July (śmiech). Mówiąc o inspiracjach Kłów na danej płycie, muszę mieć informację z zewnątrz, ponieważ sam nie jestem w stanie tego określić. Jestem śpiewakiem, który nie umie śpiewać, tylko działać na emocje. Nie wiem, czy powinienem się do tego przyznawać, ale wiesz dlaczego zająłem miejsce przy mikrofonie?

Dawaj.

K 1,2: Bo nie miałem żadnego doświadczenia muzycznego w przeciwieństwie do chłopaków, a chcieliśmy – jak zawsze – działać wspólnie. W 2006 roku spotkaliśmy się na próbie, gdzie chwyciłem za mikrofon. Jestem totalnym naturszczykiem. Warto dodać, że przy inspiracjach trzeba posiadać także możliwości. Oczywiście mogę przyznać, że uwielbiam Romana Kostrzewskiego – jego wokalizy, barwę, sposób operowania głosem, nie wspominając o tekstach. Koledzy w Kłysicy („W zimy całunie niesionym przez wiatr”) dostrzegli inspirację poetyką Romana. Jeśli rzeczywiście jest, to nieświadoma. Nasiąknęliśmy w młodości określoną twórczością, później wszystko przefiltrowaliśmy i wypuszczamy teraz w formie typowej dla Kłów. Chciałbym śpiewać jak Roman, Peter Steele czy mój ulubiony Peter Heppner ze znakomitego zespołu Wolfsheim – ale nie mam takich możliwości wokalnych. I dobrze.

K 3: Ale z nas trzech robisz to najlepiej, więc tak zostało. Myślę, że Kły bez Twojego wokalu byłyby jak pusty dzban, choć na lekcje śpiewu białego lub jakikolwiek trening poznania głosu mógłbyś się wybrać. Ale na to już Cię namawiałem miliardy razy. Mniej jest gwiazd widocznych na niebie niż razów moich namów w tym temacie. Ale może to dla Ciebie dobrze – być takim naturszczykiem…

„Szukam słów, wysłowienia”, „Każde słowo jest kłamstwem”, „Obłęd to co – no właśnie to”… Z magicznym „to” zmagam się od czasów pierwszego wykładu o Naszej szkapie Konopnickiej. Niebywały zaimek.

K 1,2: Można pisać o smokach, zniszczeniu, wojnie, siarce itd. W tym aspekcie Kły również wybrały inną drogę. Na Wyrzynach rządził Białoszewski, w Dyptyku karty rozdaje Samuel Beckett, którego jestem absolutnym fanem. Wystarczy otworzyć jakąkolwiek stronę z Jego dzieł, by znaleźć idealne podsumowanie rzeczywistości. Kiedyś stwierdził, że mowa nie jest perfekcyjnym narzędziem, ale jedynym, jaki mamy… W ramach ciekawostki  – niektóre teksty z Dyptyku powstały w okolicach 2000-2003 roku. Koledzy skomponowali utwór, zapytali o tekst, a że nie potrafię pisać na zamówienie – sięgnąłem do archiwum. Tak odnalazłem Wnikąd. Co ciekawe, dopiero teraz – czyli po zburzeniu i repetytywności frazy – zrozumiałem, o czym właściwie jest ten tekst. „Każde słowo…”, „Każde słowo jest…” – stopniowo zdzieramy kolejne zasłony rzeczywistości, by na końcu dowiedzieć się, że „każde słowo jest kłamstwem”. Wspomniałeś też Bezsłowie… Ludzie próbują się określić, nazwać, zdefiniować. Używają do tego słów, ale nie są one wystarczająco precyzyjne, dlatego „szukam słów, wysłowienia”. I tu znów w podsumowaniu rozczarowa-nie, wyjałowie-nie, wysłowie-nie. O tym pisał Beckett: „Obłęd to wszystko co się widzi – to – no właśnie co”. Poszukujemy lub nawołujemy do poszukiwań odpowiedzi na „co”, chociaż…

… poszukiwania są skazane na niepowodzenie i nie uratuje nas nawet „to”.

K 1,2: Nie uratuje, bo skutkuje kolejnym zapętleniem. To? No właśnie co. Wracamy do punktu wyjścia. Kłymimo wszystko zapraszają do wspólnej aktywności, pewnej cierpliwości i transowego doświadczenia.

K 3: Bo jak wspomnieliśmy powyżej, w języku konwencjonalnym, semiotycznym nie dojdziesz do Prawdy. Ta jest możliwa tylko w protojęzyku. A do tego trzeba wejść w trans. Proste, choć w skali kultury tzw. Zachodu – zagubione i wyparte. Na szczęście metod jest wiele i doprowadzają one do różnych obszarów spektrum transu. Tylko – jak zawsze w nowym, nieznanym terenie – trzeba uważać… Widziałem już sporo turystyki „odmiennych stanów świadomości” i myślę, że ludziom czasem brakuje podstaw higieny – wchodzą do diamentowych pałaców z butami uwalanymi w gównie. Najpierw – higiena, a potem – trans. To moje motto.

Ciekawostką są pitkogramy, które wyraźnie korespondują z warstwą tekstową dyptyku. Skąd pomysł?

K 1,2: W mojej pracy o konkretnej godzinie gasną światła ze względów bezpieczeństwa. Pewnej głębokiej nocy dostrzegłem piktogram z drogą ewakuacji i automatycznie skojarzyłem go ze słowem: „uciekaj!”, który pojawia się w utworze Kołat. Chwilę później natrafiłem na kolejny, kolejny. Uświadomiłem sobie, że jesteśmy wszędzie otoczeni piktogramami, a te – oczywiście po drobnych modyfikacjach – doskonale pasują do tekstów Kłów. Pomysł spodobał się kolegom, a ja do teraz zmagam się z jego konsekwencjami, bo w każdym miejscu skupiam szczególną uwagę na tego typu obrazkach. Na początku chcieliśmy wyróżnić fragmenty, które szczególnie odnoszą się do konkretnych piktogramów, ale – zgodnie z hasłem „szukaj” – pozostawiliśmy tę zabawę odbiorcy.

Najbardziej przejął mnie piktogram związany z utworem Jasienie, który zamyka pierwszą część dyptyku. Słyszałem, że jest szczególnie ważny także dla was. Dlaczego?

K 1,2: To ten z nielicznych kawałków, który nie powstał wspólnie na próbie, tylko w domu jednego z nas. Jasienie są refleksją nad przemijaniem, personalnym pożegnaniem minionego. Piktogram przedstawia dość dramatyczną sytuację. Ręka zawieszona nad przyciskiem. Nie wiemy, czy ten przycisk spowoduje wybuch, czy też otworzy bramy do fascynujących przestrzeni. W życiu nieustannie zmagamy się z niekomfortowym poczuciem końca. Nie wiemy, co to oznacza. Śmierć? A może światło, narodziny? Jasienie to szczególny utwór. Możemy krzyczeć, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do ciszy.

Dziękuję za rozmowę. Czy w tym wywiadzie każde słowo było kłamstwem?

K 1,2: Spytajmy Becketta: „Prawdą jest to, że się płynie i prawdą jest to, że się tonie”.