ROZMAWIANIE WIRUJĄCYCH SARMATÓW
Znajdziesz. Wnikniesz. Zrozumiesz. I znikniesz? … Niech więc gore, Nihilu! A później zastyga.
Mateusz Żyła: Czy w życiu można zrobić coś na „pstryknięcie palcami”?
Nihil: (milczenie i skryty uśmiech)… Naprawdę nie wiem, co odpowiedzieć.
Można nagrać całkiem solidną, chuligańską płytę?
Z pewnością, chociaż to nie jest nasz przypadek. Nie mogę powiedzieć, że najnowsza płyta Furii powstała na „pstryknięcie palcami”. Raczej kojarzy mi się z masą pracy, którą musieliśmy wykonać na przestrzeni lat. Mówiąc, że można błyskawicznie stworzyć album, miałem na myśli po prostu wybitnych artystów, których umiejętności pozwalają na taki proces. Furia ciągle podejmuje wysiłek. I dobrze.
Słowo „chuligan” nie pojawiło się przypadkowo… Cieszę się, że siedzimy w Studio Czyściec. To właśnie tutaj zaproponowałeś mi kilka lat temu obejrzenie programu Chuligan literacki z profesorem Krzysztofem Rutkowskim, który mówił m.in. o Lalce czy okresie mesjańskim w życiu Mickiewicza. Znakomity. Czy spotkałeś podobnie inspirujące osobowości w szkole? Myślę o nauczycielach języka polskiego.
Ten przedmiot kompletnie mnie nie fascynował. Może właśnie dlatego, że nie trafiłem na nauczyciela, który potrafiłby zachęcić czy zainteresować tematem. Zupełnie nie… Klimat literacki w szkole podstawowej czy średniej nie był sprzyjający w tym wymiarze, do którego podejrzewam teraz pijesz. Moja przygoda z literaturą rozpoczęła się właściwie od drugiej strony. Pisząc teksty na pierwsze wydawnictwa Furii, absolutnie nie nawiązywałem do polskiej literatury – to nie był ten korzeń. Dopiero w kolejnych latach zaczęły się odsłaniać punkty styczności. Właściwie wtedy zacząłem czytać z fascynacją i odkrywać, że próbuję pisać to, o czym tamci próbowali już tak dawno temu.
Odkryłeś na przykład Mickiewicza hermetycznego.
Na przykład.
Dlaczego nie lubisz wołacza?
Nie lubię wołacza?
W utworze Maska masce pobawiłeś się w odmianę przez przypadki i zabrakło…
Wołacza? No proszę… Nie był to celowy zabieg. Nie przeszło mi to przez myśl, bo ten tekst nie polega na odkrywaniu odmiany przez przypadki, tylko jest długą i historią o relacjach międzyludzkich, opowiedzianą w żołnierskich słowach. Jest hiperuniwersalna, stąd taki a nie inny dobór słów.
Pal licho z tym wołaczem, coraz mniej ludzi już się nim posługuje. Tak jak wyrazami: „dziękuję”, „przepraszam”. Stwierdziłeś kiedyś, że w przestrzeni publicznej pojawił się deficyt na te słowa. Przysłuchujesz się współczesnemu językowi, współczesnej debacie? Interesujesz się sprawami bieżącymi w polityce?
Jasne. Ludziom wydaje się podobno, że jestem odklejony. Mam tego świadomość, ale to nie oznacza, że jestem głuchy i ślepy na to, co dzieje się wokół mnie w świecie realnym. Wprost przeciwnie. Coraz częściej próbuję w ten świat wchodzić, dotykać sfery rzeczywistej. Chyba nie powinienem być obojętny na dyskusję o stanie języka publicznego, skoro zajmuję się słowem od tylu lat. Doświadczenie teatralne jeszcze mocniej uwrażliwiło mnie w tej kwestii. Zacząłem dostrzegać potęgę słowa jako słowa. Słowa jako działającego symbolu. Co więc mogę czuć, obserwując poziom debaty publicznej? Tylko obrzydzenie. Wypowiadam się jednak, bo zostałem o to zapytany. Nie chcę przyjmować roli misjonarza. Rozumiem, że tak to musi wyglądać.
Może w tym przypadku warto bronić autorytetów, szczególnie w czasach, w których praktycznie każdy można podważyć.
Mój już nie żyje od stu kilkunastu lat.
Stanisław Wyspiański?
Tak.
Rozumiem. Klata, Teatr Stary, historia z Weselem… Ale dlaczego akurat Wyspiański?
Chciałbym odpowiedzieć na to pytanie, ale w wywiadzie jest to niemożliwe, ponieważ automatycznie uruchamiam tyle wątków… Podkreślę dwie elementarne rzeczy: niezłomną postawę i twórczość – genialną. Tak, w zasadzie to tyle. Te dwie sprawy załatwiają cały temat. Taki ktoś jak Wyspiański przydałby się dzisiaj polskiemu społeczeństwu.
Żeby dotrzeć do większości, być może musiałby się prać w klatce.
Całkiem niedawno poznałem zjawisko Fame MMA. Byłem w szoku.
Obaj lubimy piłkę nożną. Wybitny reprezentant Polski, świetny obrońca, kapitan w Bundeslidze – Tomasz Hajto wybiera młóckę z innym uznanym sportowcem. Wszystko oczywiście za potężną kasę ku uciesze tłumu. Masz rozumienie dla takich postaw? Wyspiański kontra Przybyszewski? A może Nihil kontra Nergal…
Być może zaprzeczę temu, o czym rozmawialiśmy przed chwilą, ale właściwie potrafię zrozumieć motywację takich decyzji. To nie moja bajka, zważ jednak na to, że tacy ludzie jak Hajto, uprawiają swój zawód do pewnego momentu, a później staje się to niemożliwe, bo – jak wszyscy wiemy – kariera piłkarza kończy się dość wcześnie. I co dalej? Muszą w jakiś sposób odnaleźć się w rzeczywistości, a wtedy wybór pomiędzy marnie płatną pracą a kilkuminutowym, świetnie nagrodzonym wybrykiem staje się prostszy. Nie chcę powiedzieć, że to popieram, ale z pewnością rozumiem.
Nie chcesz powiedzieć, że wziąłbyś w tym udział.
Ale też nie mogę stwierdzić, że w przypadku oferty, natychmiast bym ją odrzucił… Nie chcę teraz udawać twardziela i udawać niezłomnego. Póki co, to się udawało, ale być może nie dotarłem zwyczajnie do granicy mojej wytrzymałości. W kwestiach finansowych granie podziemnej muzyki to jest potwornie frustrująca rzecz – szczególnie w przypadku Furii, która znajduje się na pograniczu mainstreamu i undergroundu. Od dwudziestu lat w ciężkich warunkach walimy głową w mur. Dlatego naprawdę nie wiem, jakbym się zachował, gdyby ktoś zaproponował mi szybkie pieniądze, na jakie w normalnych warunkach muszę pracować kilka lat w tym pomieszczeniu.
W sąsiedztwie tego wywiadu na czytelników czeka recenzja Waszej płyty zapisana w języku śląskim. Kilka miesięcy temu Donald Tusk wpadł do Teatru Korez na sztukę Mianujom mie Hanka, w międzyczasie złożył tzw. deklarację radzionkowską. „To będzie język regionalny nie tylko dlatego, że używacie tego języka i że go chcecie, ale też na poziomie ustawowym. Zrobimy to” – przekonywał polityk. Wiadomo, kampania wyborcza. W jaki sposób postrzegasz ten problem, który w zasadzie problemem być nie powinien?
Dla mnie sprawa związana z ustawą o języku śląskim nie jest jakoś szczególnie ważna, ale jeśli tylko społeczność ją tak traktuje – proszę bardzo! Tak działa demokracja. Ja nie godom, tylko mówię w języku polskim. Język śląski oczywiście fascynuje mnie na swój sposób, ale przede wszystkim czuję się Polakiem, więc ustawowe podkreślanie języka regionalnego nie jest mi do niczego potrzebne, choć – powtórzę – rozumiem ludzi, dla których to istotna kwestia.
„Myśla dużo o muzyce, mom muzyka w głowie durś. W każdej sekundzie” – mówił Jasiu Kyks Skrzek. Ty chyba też muzyką jesteś przesiąknięty, prawda?
Kyksa darzę szacunkiem, bo to środowisko Leśniczówki, a myśmy się tam przecież z Furią wychowali. Nie jestem fanem bluesa, nie słucham płyt śląskich bluesmanów, ale koncerty bluesowe w Leśniczówce w latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych były absolutnie magicznym i niezapomnianym doświadczeniem. Odnośnie do słów Jasia… Też nie odpoczywam od muzyki, chociaż od niedawna podejmuję, z niemałym wysiłkiem, próby chwilowego zapominania o dźwiękach. Chciałbym jak zwykły, szary człowiek – jakim w końcu na co dzień jestem – po prostu odłączyć się od twórczości, np. choć na dwa tygodnie. Na ten moment przegrywam, bo nawet w okresie urlopowym zaobserwowałem nieustanny pościg myśli.
To błogosławieństwo czy zniewolenie?
Zniewolenie. Nie jestem z tego dumny i nie chciałbym w tym dłużej trwać. Przychodzi moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że życie się toczy gdzie indziej, a ciebie tam nie ma. Brakuje tej zdrowiej proporcji.
Zdrowa proporcja zapewne była nieosiągalna w okresie luty-wrzesień 2023, czyli w momencie rejestracji nowego albumu Furii.
Tak naprawdę rozszerzyłbym te kilka miesięcy do dwóch lat, które spędziliśmy w sali prób, nie licząc krótkich, „Weselnych” wypadów do Krakowa. W zasadzie tyle trwała „rzeźba”, ponieważ proces twórczy rozpoczął się wcześniej. Zdrowej proporcji nie było zatem dwa lata, jeśli liczyć tylko Furię. Jeśli spojrzeć na sprawę szerzej, nigdy jej nie było.
Czyli?
Pomysł na Hutę Lunę pojawił się w tym samym dniu, co pomysł na Księżyc milczy luty, czyli… około, może nawet ponad dziesięć lat temu. Przez ostatnie dwa lata intensywnie ogrywaliśmy te numery. Zdecydowaliśmy się nagrać album „na setkę”, dlatego wcześniej musieliśmy doprowadzić się do takiego stanu, by maksymalnie wykorzystać potencjał Furii. Płyta jest wyczynowa zważywszy na nasze możliwości, dlatego jeśli pytasz, jak wyglądał okres jej powstawania – posłużę się jednym słowem: abstrakcja.
Płyta jest mocna – punkowa, metalowa, właśnie chuligańska (z wyjątkiem ostatniej kompozycji). Jeszcze kilka lat temu przyznałeś, że nadal z namiętnością słuchasz Emperor, Darkthrone, Mayhem itd. Wiem jednak, że coś się zmieniło w tej kwestii.
Tak. Nastoletnie fascynacje bledną… Dlaczego? Dlatego, że nowe płyty moich ulubionych zespołów z przeszłości po prostu się nie bronią. Druga rzecz, być może ważniejsza, zmieniłem się. Bardzo się zmieniłem. Black metal, choćby w norweskiej odsłonie, już ze mną nie rezonuje. Oczywiście w moim kręgosłupie tkwi metal i nigdy się go nie pozbędę. Nie chcę tego, bo na niektórych płaszczyznach był to gatunek szalenie wartościowy, jak na swoje czasy. Co więcej, metal jako forma muzyczna ma wielki potencjał, zresztą w dalszym ciągu niewykorzystany. We współczesności zmienił swoją funkcję. Kiedyś służył projekcji buntu, działał spajająco, dziś już tego nie czyni, bo stał się odnogą mainstreamu, chociaż mam świadomość, że wciąż prężnie działa podziemie. Nie jestem jednak przekonany, czy za tym kryją się elementy, które mają solidaryzować grupę. Nie wiem… Wiem natomiast, że we mnie kotłują się już zupełnie inne emocje. Czasami mam ochotę, by posłuchać metalu, ale coraz częściej kończy się to niestety rozczarowaniem.
Skoro masz problem z metalem, w czym się zasłuchujesz?
W dobrej muzyce, po prostu.
Słuchasz jeszcze całych albumów czy stałeś się ofiarą nowoczesności, czyli zwolennikiem singli i playlist?
Jeszcze nie przeszedłem tej konwersji na nowego człowieka. Nie neguję zwolenników słuchania „spotify’owego”, bo taki jest teraz świat, zmiany są nieuchronne i konieczne, ale jednak częściej poświęcam czas starszej muzyce, a ta z założenia była koncepcyjna. Wymaga głębszej uwagi i całego obrazu.
„Okazało się, że chłopaki pracują. Przyjeżdżali więc do teatru popołudniami. Wtedy uświadomiłem sobie, jacy to są niezależni, błędni rycerze. Wsiadają na konia i odjeżdżają, kiedy coś im się nie spodoba. To ich poczucie wolności pośród zbioru etatowych artystów było silnie odczuwalne już od pierwszej wspólnej próby” – przyznał Jan Klata. Łechtają cię takie wypowiedzi?
Łechtanie to chyba złe słowo, bo już dawno przestałem widzieć wielkość w sformułowaniu „błędny rycerz”. Im jestem starszy, tym bardziej odciąga mnie od koncepcji człowieka, który w sposób tragiczny walczy o nieosiągalne idee. A może znów sobie przeczę? Działalność Furii przecież przypomina w jakimś stopniu donkiszoterię, ale szczerze mówiąc, mam coraz mniej chęci do walki. Wracając do wypowiedzi Jana Klaty, to oczywiście dla mnie ważne słowa w tym sensie, że uświadomił mi naszą ogromną siłę, tkwiącą w niezależności. Wcześniej o tym nie myślałem za dużo – po prostu, jesteśmy niezależni, bo tak, bo inaczej przecież nie ma sensu. Jednak na tle tych wszystkich uwikłań wynikających z profesjonalnego wykonywania zawodu, faktycznie, posiadanie jej zaczęło jawić mi się jako wielki skarb.
Przyznałeś wcześniej, że pomysł na Hutę Lunę zrodził się dziesięć lat temu. A czy nie jest tak, że zaczęliście przypominać już tego weselnego, skacowanego, zmęczonego Gospodarza i dlatego postawiliście na łomot?
Nie. Mogę stwierdzić, że KML i Huta Luna to dwupłytowy koncept. Od pierwszego dnia wiedziałem, jaki będzie charakter tych materiałów. Tak naprawdę Hutę Lunę mieliśmy nagrywać zaraz po Księżycu…, ale pojawił się Klata z Weselem, które nas zassało. Każde wydawnictwo Furii oddaje nasz stan umysłu, przeżyć, dlatego spłodziliśmy Śnialnię – niczym nieplanowane dziecko. W międzyczasie, gdzieś pod spodem Huta Luna pracowała, kłębiła, wytapiała…
Na nowym albumie nie uwolniliście się od Wesela. Być może jest to niemożliwe, wszak już kiedyś odważyłem się na stwierdzenie, że jesteście kapelą weselną od zarania. I gdy słyszę teraz krzykliwe, przejmujące zawołanie „Na koń”, nie mogę nie myśleć o zakończeniu dramatu Wyspiańskiego, gdzie czytamy o „aż ochrypłym od krzyku” Jaśku wołającym: „chyćcie broni, chyćcie koni!!!”. Ten sam Jasiek mówi później: „Nie nie słysom, nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie…?!”. Ty piszesz o Spaniu polskim. Mało tego… W koło Macieju to przecież nic innego jak chocholi taniec, a jeśli dodamy, że „maciek” to gwarowe określenie bociana, który widnieje przecież na plakacie spektaklu – to nagle Huta Luna zaczyna przypominać bronowicką chatę…
Jako zawodowy literat dobrze wiesz, że od Wesela uwolnić się nie da. Gdy spotkaliśmy Wesele na swojej drodze, czy też ono spotkało nas – nauczyliśmy się w końcu nazywać to, co od dawna robiliśmy, czyli właśnie… wesele. Ostatnio usłyszałem interesującą wizję na temat twórczości pisarza, który właściwie ciągle „pisze tę samą książkę”. Coś w tym jest. Podobnie jest z Furią i chyba większością twórców. I właśnie, przytoczone przez Ciebie tytuły i słowa tych numerów to po prostu trafniejsze nazwanie starych tematów.
W koło Macieju. Dawniej Kosi ta śmierć czy Są to koła… Potrzebujesz domknięcia cyklu.
Jeśli dane byłoby mi coś poradzić, coś przekazać za pomocą swojej twórczości, to właśnie na ten element zwróciłbym szczególną uwagę, tzn. na cykliczność mechanizmu, który zwie się światem. We współczesności dostrzegam próby wytrącenia, a może nawet wypierania tych elementów cyklu, które ludziom jawią się jako nieatrakcyjne. Nów nie jest przyjemnym momentem. To śmierć i narodziny zarazem, rzeczy bolesne. Ludzie wypierają ból, żyją w obłudzie aspiryny, a przecież nie jesteśmy w stanie zawładnąć mechanizmem. Nie mogę zaakceptować działalności człowieka, która stara się przeciwstawiać naturalnemu cyklowi. Z drugiej strony, sam się z tym borykam, stąd tyle tego w mojej twórczości. Dzisiejsi „my” chcą być w nieustannej pełni. A to niezdrowe.
Zamawianie wirujących Sarmatów – dobry tytuł. Hasło „na koń!” nie tylko kojarzy mi się z Weselem, ale też z pogrzebem Wołodyjowskiego. Któż nie uronił łzy przy opisie: „Dlaboga, panie Wołodyjowski! Larumgrają! Wojna! Nieprzyjaciel w granicach! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz?”. Przywołałeś mimochodem ten sarmacki klimat. Swawola niewola pokłosiem słynnej rozpusty i liberum veto?
Ilekroć zastanawiam się nad swoimi emocjami, przeżyciami, poglądami, sferą podświadomą, tym mocniej odczuwam polskość. Myślę, że wszyscy jesteśmy silnie zdeterminowani „duchem narodowym”.
Wierzysz w coś takiego jak „duch narodowy”?
Nie wierzę, tylko wiem. Widzę go. Nie mam najmniejszej wątpliwości, jak bardzo jesteśmy ukształtowani, zmotywowani historycznie. Niewiele się chyba różnimy się od piętnastowiecznego Polaka. Lubię porównywać polski naród do krzewu, który przecież był przycięty do samej ziemi… Z Zamku Królewskiego pozostał po wojnie tylko kawałek muru, a jednak go odbudowaliśmy. Mamy kraj, który nazywa się Polska, posługujemy się językiem polskim, tworzymy swoją kulturę. Ten krzew już wzrasta i jeśli nie wydarzy się jakaś katastrofa podobna tym sprzed wieków – nie ma siły, byśmy się całkowicie nie odrodzili. Zaznaczę tylko, że nie myślę tu o jakiejś idei „Wielkiej Polski”, a po prostu o bycie, przetrwaniu narodu.
Lubisz pomniki?
Nie wiem, czy lubię, ale są konieczne do budowania mitologii narodowej, która może być głupia albo nieprawdziwa, ale wydaje się niezbędna do porozumienia między ludźmi danego obszaru.
Myślisz o kodzie kulturowym.
Tak. Mickiewicz prywatnie najprawdopodobniej był niezłym gagatkiem, ale niech będzie na pomnikach, ponieważ działał i stworzył coś, dzięki czemu nadal istniejemy.
Kojarzysz pomnik Piłsudskiego w Katowicach?
Jasne. Ten na Kasztance z jajami.
Zbigniew Rokita, autor książki Kajś, napisał o nim: „Uwielbiam pomnik Piłsudskiego w Katowicach, bo posadzenie marszałka na hermafrodycznej klaczy, która ma ogierzego członka oraz dwoje jąder, czyni ten pomnik pomnikiem pełnych nieporozumień międzywojennych relacji polsko-śląskich”.
Zgrabnie uszyta metafora. Choć mocno przegięta. Tak samo zgrabnie można by uszyć coś na zasadzie pozytywnej. Coś z porządku Angelusa, Majewskiego. Coś o wesołych, rubasznych i tak pięknie odróżniających się od Polaków Ślązakach.
Idźmy na plac Wolności w Katowicach, gdzie widać – jak piszesz – „pomnik nicości”.
Podczas spaceru doznałem oświecenia, gdy zorientowałem się, że tam jest tylko cokół. Nie ma piękniejszej metafory obrazującej nas wszystkich.
Świadomie czy nieświadomie zgadasz się z Rokitą. Cytuję pisarza: „Katowiczanie posłuchali Stanisława Jerzego Leca, który w Myślach nieuczesanych radził: Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać. Nie ma bowiem lepszej metafory losów Śląska niż pusty cokół”.
Nie ograniczałbym się do Śląska, bo ten „pusty cokół” jest niezwykle trafnym określeniem polskości.
Rokita zaproponował, by na tym cokole postawić pomnik Dolfika Cholonka z powieści Janoscha pt. Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny. Cholonek jako symbol śląskiego bajtla, śląskiego zagubienia, śląskich przesiedleńców i wypędzonych, śląskiego teatru i literatury, śląskiego dystansu i literatury. A Nihil kogo by tam widział?
Jana Furtoka (śmiech).
(Śmiech) Ale on ma już mural!
Widziałem. Wracając do Cholonka… Nie znam, nie czytałem, choć Tomek Krajewski namawia mnie do tej lektury.
Wspomniany już wcześniej Jan Kyks Skrzek za sprawą swojego życiorysu i twórczości (m.in. Górnik blues czy Sztajger jest mi trocha wstyd) na zawsze kojarzyć się już będzie z kopalnią. Furię, pomimo przygody z Guido, odbiorcy będą raczej łączyć z hutą. Huta Laura, Królewska Huta, Huta Luna… Czym jest właściwie huta?
Tutaj odnosić się do Kyksa nie możemy, bo żaden z nas nie jest ani górnikiem, ani hutnikiem, choć i na kopalni i w hucie zdarzyło mi się być i były to moje największe przeżycia. Proszę o zwolnienie z konkretnej odpowiedzi na to pytanie, bo nie po to robimy to, co robimy, żeby o tym opowiadać. Każdy zainteresowany sam może się zastanowić, co to jest piec hutniczy i jakie procesy się w nim dzieją. Tak samo z Księżycem. Myślę, że podpowiedziałem dużo. Dodam jeszcze, a właściwie namawiam do intuicyjnego spojrzenia na ten tytuł, a nie do racjonalnego główkowania.
Symbolem płyty, głównie ze względu na tekst, jego korelacje z tytułem i okładką, jest Gore! Przypomina w treści utwór Ważne jednego z twoich zespołów Morowe. To nie pierwszy przykład wykorzystania huty w sztuce. Co tkwi w tej przestrzeni, w tej architekturze, w tej temperaturze, że tak przyciąga artystów?
Symbol.
Nie odpuszczasz, szanuję. Huta Luna – dziewięć mocnych kawałków, ponad trzydzieści minut łupanki, a później… niespełna trzydzieści minut niebywałego Orientu.
Proces wytopu stali jest intensywny, ekstremalny. A następnie zastyga.
Sporo wrażeń przywiozłeś kiedyś z Japonii. Twierdziłeś, że ten wyjazd utwierdził cię w przekonaniu, że „jesteśmy dzikusami”. Czy od tamtego czasu doświadczyłeś innych, równie odkrywczych podróży?
Wyprawa Furii na Bałkany. Do tego Stambuł… Niesamowite zderzenie z inną kulturą. Zawsze olśniewa mnie odkrycie, kiedy to świat nie wygląda tak, jak zdawał się wyglądać przed wyprawą. Dodatkowo, znowu poraził mnie rezonans słuchaczy z naszą muzyką, a właściwie jego częstotliwość, jakaś taka bardzo, bardzo niska. Może można ją precyzyjniej nazwać częstotliwością Infra, bo o to właśnie mi tutaj chodzi, o podświadomy jej odbiór, siłą rzeczy pozbawiony możliwości posiłkowania się tekstami utworów. Chociaż z drugiej strony, polskiemu odbiorcy też nie ułatwiam.
Przebywając w Śnialni doszedłem do wniosku, że Nihil powinien nagrać jakiś poemat, fragment tekstu. Coś, co zrobił Roman Kostrzewski z Biblią Szatana czy Listami z Ziemi. Pomyślałeś o tym?
Myślałem. I to bardzo konkretnie. Jeszcze zbyt wcześnie, by mówić o szczegółach.
Po ponad trzech latach wróciliście na scenę koncertem w ramach Summer Dying Loud. W listopadzie ruszacie w trasę. Stęskniony?
Nie mieliśmy w historii tak długiej przerwy od występów. Najpierw sprawę załatwił koronawirus, a później doszliśmy do wniosku, że całkowicie skupimy się na płycie. Podjęliśmy więc świadomą decyzję o zawieszeniu działalności koncertowej. Teraz wracamy… W Aleksandrowie zagraliśmy dobry koncert i byliśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni reakcją i frekwencją publiczności. Okazało się, że jesteśmy wyczekiwani, a myślałem, że już wszyscy o nas zapomnieli.
Zaświecił Księżyc. Dziękuję.
To ja dziękuję.