Wywiad – reżyser Jan Klata [MM 2021]

Należałoby wzorem Czepca rozpocząć od legendarnego pytania: „Cóż tam, panie, w polityce?”. Nie jestem jednak Czepcem, a mój szanowany rozmówca nie jest Dziennikarzem (choć nie tak dawno prowadził jeszcze audycje w Radiu Kraków), więc dosłownie uciekliśmy od typowo „Weselnego” początku, choć później i do dzieła Wyspiańskiego, i do spraw politycznych przyszło nam nawiązać. Przed państwem reżyser Jan Klata – wcale nie furiat, za to wielki fan Furii…   

Mateusz Żyła: Panie reżyserze, udało się dziś pobiegać o świcie?

Jan Klata: Nie będę ściemniał, dziś akurat z powodu lekkiej kontuzji się nie udało. Bardzo mi tego brakuje.

10 kilometrów poniżej czterdziestu minut to świetny wynik. Skutek reżimu treningowego czy raczej predyspozycje genetyczne?

Jestem nówka sztuka nieśmigana jak mercedes od emeryta z NRD (śmiech). Nigdy w życiu nie paliłem papierosów, alkoholu też raczej homeopatycznie. Jeśli chodzi o narkotyki, to po co mi trawa, kiedy jest Lee ‘Scratch’ Perry: zrobię głośniej i już odlatuję. W młodości miałem problemy z sercem. Ot, tak randomowo tętno wskakiwało na 240 uderzeń na minutę. Arytmia. Po operacji, dość zresztą ryzykownej, zacząłem zastanawiać się, co robić z tą energią… Wybrałem bieganie. Trenuję regularnie i dość ostro, staram się biegać jeden-dwa maratony w roku. Dobre ćwiczenie woli, przecież od trzydziestego kilometra to nie nogi biegną, tylko głowa. Myślę, że niezgorsze rezultaty są raczej wynikiem nienaruszonego i nieuszkodzonego organizmu niż kenijskiego talentu.        

Słucha Pan muzyki w trakcie biegania?

Nie. Nawet podczas długich, ponaddwugodzinnych treningów nie zakładam słuchawek. Dlaczego? Bieganie i muzyka to są dwie rzeczy, które lubię. Lubię do tego stopnia, że nie potrafię ich łączyć. Poza tym człowiek w biegu ma swój rytm, skupia się na sobie i otoczeniu. W przestrzeni miejskiej trzeba raczej uważać na zagrożenia, natomiast trening nad Wisłą, Wełtawą lub Renem równa się niesamowitej radości ze zbierania myśli i kumulowania energii na cały dzień pracy w teatrze.

Metal uratował Pana podczas debiutanckiego maratonu w Poznaniu…

W okolicach trzydziestego kilometra z rozpaczą dostrzegłem poważne wzniesienie, a więc czekał mnie solidny podbieg, na który nie miałem sił. W głowie pojawiło się ważkie pytanie, które kiedyś parę razy zadawałem sobie tuż przed skokiem ze spadochronem: „Klata, pojebało cię?!” (śmiech). Na szczęście organizatorzy maratonu poznańskiego wpadli na pomysł, by co pięć kilometrów zbudować scenę z przygrywającymi kapelami. I właśnie w trakcie kryzysu na podbiegu usłyszałem metal z przekonującym growlem: „Zapierdalaj, zapierdalaj!!!”. Pomogło (śmiech).     

Przy okazji spektaklu Matka Joanna od Aniołów wspomniał Pan, że wierzy w „osobowe istnienie zła”. Litza w książce Wilki dwa wyznał: „Moja muzyka nie jest odpowiedzią na muzykę zespołu KAT, bo dobro nie jest odpowiedzią na zło”. Czy zespół metalowy może być osobowym istnieniem zła?

Nazwa „Behemoth” wskazywałaby, że oczywiście tak. A teraz poważniej… Warto tutaj zastanowić się nad zagadnieniem paktu z diabłem, tak pięknie przedstawionym w Fauście, którego zresztą nie tak dawno przygotowywałem w Pradze. Należałoby przeanalizować to, co się wydarzyło przed Black Sabbath i narodzinami metalu. Był rock and roll, który z kolei powstał na bazie bluesa…

Zbliżamy się do Roberta Johnsona…

Tak jest! Mamy Crossroads, mamy Me And The Devil Blues. Nie jest odkrywcze stwierdzenie, że zespoły metalowe świadomie lub nieświadomie czerpią z bluesa. Czarnoskórzy muzycy mieli dwie wykluczające się opcje: blues lub gospel. Blues to droga Szatana, gospel – droga Boga. Najbardziej intrygujące pytanie, także mnie jako reżysera Fausta, brzmi: „W jakim stopniu we współczesnym świecie należymy do fan clubu diabła?”. Wydaje się, że w znacznym, ale czy to jest „złe”? Być może Adrian Leverkühn z Doktora Faustusa tworzyłby dziś muzykę metalową? Kto wie.

W Fizykach słyszymy Krzysztofa Pendereckiego, w Lazarusie oczywiście Davida Bowiego, w Weselu Furię… Wróćmy jednak do przełomu lat 80/90. Jakiej muzyki, jakich kapel słuchał Jan Klata w okresie nauki w LO im. Stefana Batorego w Warszawie?

Pamiętam pierwszy dzień w Batorym. Przed wejściem do szkoły czekało na mnie dwóch długowłosych kolesi ze starszych klas z zaproszeniem do śpiewania w metalowym zespole Last Crusade. Powiedziałem, że nie słucham metalu i nie umiem śpiewać, ale to im wcale nie przeszkadzało, bo przede wszystkim zwrócili uwagę na mój image. Nosiłem długie pióra i to im wystarczyło. Nie miałem na tyle odwagi, żeby przekonać kolegów do skopiowania Judas Priest i zaangażowania w wokal kogoś łysego (śmiech).

W końcu dołączył Pan do Last Crusade?

Nie. Odrzuciłem tę propozycję i do dziś uważam to za największy błąd artystyczny w moim życiu. Niestety przestraszyłem się wtedy radykalizmu – po raz pierwszy i ostatni. A więc w liceum nie śpiewałem, ale za to słuchałem muzyki. W domu miałem już odtwarzacz kompaktowy wraz z wejściem na kasety i możliwością przegrywania materiału. Założyliśmy w szkole tzw. „spółdzielnię”, dzięki której poznałem dużo fajnych nagrań. Biegałem po Warszawie do wypożyczalni, zabierałem płytę na 48 godzin i przegrywałem ją na kasety kolegom i koleżankom. Przepisywałem tytuły, składy itd.

Benedyktyńska praca.

Tak, ale jednocześnie bardzo satysfakcjonująca. W tamtym okresie zachłysnąłem się Captainem Beefheartem, King Crimson, Velvet Underground, Bauhausem, dużo muzyki awangardowej i industrialnej, Laibach, The Young Gods, Einsturzende Neubauten. Przygodę z metalem rozpocząłem wtedy, gdy znalazłem w Warszawie punkt tworzenia i powielania okładek na kasety pirackie. Zobaczyłem tam pierwszych metalowców, którzy czekali na Napalm Death, Testament, Slayer itd. A ja wszedłem i poprosiłem Young Americans Bowiego (śmiech).

Nie rozszarpali?

Okazali się bardziej tolerancyjni od krakowskich, bogobojnych mieszczan z „Klubów Gazety Polskiej”. Hańba! Zainteresowały mnie okładki metalowych płyt i z biegiem czasu odkrywałem cięższą muzykę. Zacząłem od Budgie i Black Sabbath. Wśród moich znajomych nie było wyznawców klimatów norweskich, ani powszechnego dostępu do internetów (trudno uwierzyć, ale był taki czas), więc black metal dotarł do mnie trochę później: Burzum, Xasthur, Blut aus Nord, Sunn O))). Nawiasem mówiąc, moje córki miały przyśpieszoną edukację, bo zabrałem je na Off Festival, gdzie szalały podczas koncertu grupy Meshuggah. Miały wtedy około 11 lat i ciągle wołały: „Woooow!”. 

Przyznał Pan, że David Bowie jest najważniejszą postacią kultury XX wieku. Dla kogo znajdziemy jeszcze miejsce na podium?

O Jezu… Na podium tłok. Jeśli mamy wziąć pod uwagę teatr, to tutaj jest miejsce tylko i wyłącznie dla Tadeusza Kantora. Literatura – bezsprzecznie Philip K. Dick. Z kolei patrząc z perspektywy muzycznej, wskażę na Lee „Scratch” Perry’ego. Faceta, który uwierzył, że duchy kazały mu spalić własne studio i cały dorobek artystyczny. Widziałęm koncert, gdy na scenie towarzyszył mu Mad Professor. Super doświadczenie! Niezwykłą postacią jest również nigeryjski multiinstrumentalista Fela Kuti. Oprócz tego Laibach i The Residents. Scott Walker, niewątpliwie, polecam jego genialną płytę nagraną z Sunn O))). Jakbyśmy porozmawiali jutro, lista pewnie byłaby trochę inna. Ale Bowie zawsze.

Dlaczego właściwie Bowie na topie?

On towarzyszy mi całe życie. Dwukrotnie zwiedziłem wystawę „David Bowie Is”, która uświadomiła mi ogrom dzieła tego faceta. David Bowie nigdy nie spoczął na laurach, niesamowicie świadomy artysta, nawet swoją śmierć wyreżyserował. To człowiek, który cały czas się uczył i był ciekawy świata, posiadał niezwykły zmysł obserwacji, wyczuwał trendy cywilizacyjne, można uznać go za pioniera Internetu. Być może za niedługo rzeczywiście okaże się, że istnieje cywilizacja kosmiczna i dopiero wtedy całkowicie docenimy Bowiego, który przecież kilka razy grał aliena. Robił to z podejrzanie dużym znawstwem. Bowie to był właśnie… Faust. Albo Palmer Eldritch.

Wojtek Smarzowski przyznał, że dopiero czternaście lat po premierze Wesela może stwierdzić, czy ten film jest dobry. Od premiery spektaklu Wesele mija niecałe cztery. W zasadzie znakomita frekwencja i pozytywne recenzje mówią wszystko, ale zapytam reżysera: to był dobry spektakl?

Spektakl teatralny ma wiele wspólnego z koncertem, ponieważ za każdym razem jest inaczej. Setlista może być niezmienna, ale różnią się występy, o ile nie mamy do czynienia z rutyniarzami. Dziś już nie mogę odtworzyć i obejrzeć sobie Wesela, ale muszę przyznać, że jest to jeden z najważniejszych spektakli, jaki do tej pory zrobiłem w swojej karierze reżyserskiej. Dotychczas byłem odpowiedzialny za pięćdziesiąt przedstawień, współpracowałem z aktorami z ponad dwudziestu krajów, ale rzeczywiście… Wesele to niebywała przygoda. Wagner przez całe życie marzył, żeby połączenie muzyki z teatrem było przejmujące. Mam wrażenie, że wszystkim zaangażowanym w ten spektakl udało się zbliżyć do Wagnerowskiej idei wszechogarniającego strumienia energii twórczej płynącej zarówno ze sceny, jak i ze strony publiczności. Narodziny tragedii z ducha muzyki. 

Od początku historii z Weselem rzucano Panu kłody pod nogi.

Kretyńskie zachowanie prawicowej władzy jest standardem, nieprawdaż? Próby generalne do Wesela zbiegły się z ustawionym pseudokonkursem na Krakowskim Przedmieściu, w wyniku którego usunięto mnie później z Teatru Starego. Trudno abstrahować od tej historii… Rząd przecież wysłał konkretny sygnał, że nie jestem z ich plemienia i zrobił to w najmniej odpowiednim momencie. Tuż po powrocie do Krakowa po „konkursie” podbudowała mnie postawa zespołu aktorskiego, który wściekłość obrócił w energię sceniczną. 

Mariaż teatru z zespołem metalowym był już w Polsce znany. W 1988 roku Marek Mokrowiecki zaangażował muzyków grupy Imperator do spektaklu Dracula. Skąd pomysł na Furię w Weselu?

Bez Furii nie byłoby Wesela – będę to powtarzał w nieskończoność. W lutym 2017 roku, czyli trzy miesiące przed premierą spektaklu, przeczytałem świetny artykuł Wawrzyna Kowalskiego na temat Furii w piśmie internetowym „Dwutygodnik”, który ma ciekawy dział muzyczny, w przeciwieństwie do działu teatralnego. Po lekturze tekstu zacząłem zapoznawać się z twórczością zespołu, zacząłem ściągać płyty przez bandcampa, później zamawiałem fizyczne nośniki itd.

Podobno wyjątkowe wrażenie zrobiła na Panu płyta Księżyc milczy luty. To prawda?

Tak. Pierwszy raz usłyszałem tan album w Japonii, gdzie przygotowywaliśmy tournée Teatru Starego. Wokół Jokohama, Tokio, a muzyka Furii w słuchawkach. Niesamowity był ten kontrast.

Pomiędzy Wełnowcem, Siemianowicami i Tokio?

Szokujące doświadczenie, grom z jasnego nieba. Zmagałem się z jet lagiem, niemniej od razu wiedziałem, że znalazłem muzykę do Wesela. Rzadko się zdarzają tak świadomi artyści jak muzycy Furii, którzy idealnie trafnie określają swoją twórczość jako nekrofolk.

Nihil stwierdził w jednym z wywiadów, że „Furia jest kapelą weselną”. Nie trzeba traktować tej wypowiedzi ironicznie. Wystarczy spojrzeć na teksty: „Złudne obietnice i nadzieje / powtarzane od wieków / okłamały nasze dzieje”; „”Tańcz, tańcz, zjawo! Obłędnym tańcem. Tańcz, tańcz”. Później na EP-ce Guido pojawił się wiersz Lucjana Rydla. A więc Furia to „kapela weselna” w każdym aspekcie?

Oczywiście. Wystarczy spojrzeć na Nihila, by dostrzec Młodą Polskę. Zacznijmy od tego, czym jest Wesele? Imprezą. Były próby inscenizowania dzieła Wyspiańskiego bez muzyki, ale to się musi skończyć katastrofą. Odbiorca Wesela powinien wiedzieć, jakie elementy powodują, że na moment topnieją wszystkie urazy i na kilkanaście godzin udaje się połączyć zwaśnione strony. A co je łączy? Ziemia. Nieużytki. Piaski piątej klasy, na których rosną rachityczne bory. Gąszcz działkowych ogródków. Hałdy. Smog. Muzyka Furii oddaje to znakomicie, co można było dostrzec pod koniec pierwszej części spektaklu, gdy wraz z nadejściem Nihila (Chochoła) rozpoczyna się pięciominutowa scena wywoływania duchów i tańca do utworu Za ćmą, w dym.     

Trudno było namówić Furię do współpracy?

Nie mogłem do nich zadzwonić z Japonii, więc cały czas zmagałem się z myślami, co się stanie, kiedy odmówią z różnych powodów. Nawet po powrocie do Polski tak się stresowałem, że jeszcze długo nie odważyłem się na kontakt. W międzyczasie zaczęły dochodzić do mnie sygnały, że Furia czeka na mój telefon. Wbrew pozorom jestem bardzo nieśmiały, ale w końcu zaprosiłem ich do Krakowa. Okazało się, że są bardzo otwarci na współpracę. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak dokładnie ma ona wyglądać, ale już przeczuwałem, że Furia powinna być obecna w całym spektaklu, cały czas na scenie.  

Oprawę muzyczną wypełniały autorskie kawałki Furii. Zapewne to Pan decydował o repertuarze, ale czy członkowie zespołu też mieli jakieś zdanie w tym aspekcie?

Najpierw poinformowałem muzyków, że wybiorę i przytnę utwory, które będą pasować do odpowiednich scen. Nie mieliśmy w tym obszarze żadnych konfliktów. Zresztą nie chciałem angażować ich w żmudny proces prób stolikowych i pierwszych sytuacyjnych. Dopiero dwa tygodnie przed premierą mieli dołączyć do całego zespołu teatralnego. Pojawił się problem, kiedy poinformowałem, że takie próby odbywają się codziennie w godz. 10-14 i 18-22. Okazało się, że chłopaki pracują. Przyjeżdżali więc do teatru popołudniami. Wtedy uświadomiłem sobie, jacy to są niezależni, błędni rycerze. Wsiadają na konia i odjeżdżają, kiedy coś im się nie spodoba. To ich poczucie wolności pośród zbioru etatowych artystów było silnie odczuwalne już od pierwszej wspólnej próby.

No właśnie. Istniała z początku jakaś bariera pomiędzy aktorami i Furią?

Na pierwszej próbie siedliśmy na legendarnej scenie Starego Teatru przy bardzo długim stole. Muzycy zajęli miejsca na samym końcu, z dystansem do mnie. Przedstawiłem chłopaków aktorom i oczywiście zaczęło się takie wzajemne obwąchiwanie. Centrum życia teatralnego zawsze mieści się w bufecie. Pani Zosia, ujrzawszy majestatyczną postać Nihila, stwierdziła, że na pewno będzie jadł dużo mięsa (śmiech). Ileż żartów latało w powietrzu: „krwiste befsztyki”, „zupy z gołębich głów” itd. Furia znosiła to z dużą godnością, ale doszedłem do wniosku, że jeśli dają radę na Śląsku, to i poradzą sobie w Krakowie. Punktem przełomowym była pewna poniedziałkowa próba w drugiej połowie kwietnia, kiedy muzycy stanęli już na postumentach, a aktorzy byli w pełni gotowi do grania. 

Pojawiły się obawy?

Właśnie wtedy pomyślałem: „To może nie wyjść… Przecież Furia jest kapelą metalową, więc jak zaraz przypierdolą, to nie przebije się żaden z aktorów”. Uzgodniliśmy z akustykami pewien poziom głośności. Poprosiłem aktorów, żeby wskoczyli na scenę i zaczęli improwizować do muzyki, co im w duszach zagra… No i się zaczęło! Pierwszy ruszył Pan Młody (Radosław Krzyżowski): „Niech się stopi, niech się spali, / byle ładnie grajcy grali, / byle grali na wesele. / Jak się tak muzyka miele, / jak na żarnach, hula, dzwończy, /niech się miele jak młyn wodny / w noc miesięczną, w czas pogodny; / szumiejąca, niech się snuje, / a niech w dźwiękach się nie kończy”. Zaraz wskoczył Poeta (Zbigniew Kaleta): „Taki mi się snuje dramat / groźny, szumny, posuwisty / jak polonez; gdzieś z kazamat / jęk i zgrzyt, i wichrów świsty”. Furia grała i oni grali słowami Wyspiańskiego. Wspaniałe uzupełnienie. Wiedziałem, że to będzie działać.     

Zawsze zastanawiała mnie pierwsza reakcja Anny Dymnej na blackmetalowe uderzenie.

Była zachwycona! Anna Dymna pierwszy raz grała w Starym Teatrze w Weselu uAndrzeja Wajdy w roku 1963. Ona już naprawdę dużo widziała i słyszała. Tym bardziej cieszę się, że zaufała koncepcji reżysera, a później pięknie śmigała w tańcu z Bartoszem Bielenią do muzyki Furii.

Nihil przyznał, że współpraca z Panem i teatrem zadziałała na Furię bardzo odświeżająco i otworzyła im głowy na wiele spraw. Czy jest coś, czego Pan się nauczył od nich?

Tak – i to na wielu poziomach. Za mało tu miejsca, żeby o wszystkim opowiadać. Zainspirował mnie ich sposób postrzegania artysty w świecie. Wspomniałem już o błędnych rycerzach, niezależności… Piotr Gliński jest w stanie popsuć życie artystyczne niektórym aktorom, ale Nihilowi nie. Oprócz jedynego etatu w Teatrze Starym, też pracuję na takiej zasadzie, że sam sobie jestem „sterem, żeglarzem, okrętem”. Dzwonią do mnie dyrektorzy teatrów, proponują współpracę, wyjeżdżam, sprawdzam temat, działam i przenoszę się w inne miejsce. Dzięki temu wzbogacam się o różne doświadczenia, unikam schematu. Tak jak Furia. Ponadto, współpraca z nimi tylko utwierdziła w przekonaniu, jak ważna w teatrze jest muzyka grana „na żywo”. Usłyszałem tę potęgę brzmieniową. Podczas rannych prób musieliśmy puszczać utwory z taśmy i efekt był zdecydowanie gorszy. Później przyjeżdżała Furia, stawała z instrumentami na postumentach i natychmiast wracała odpowiednia energia.

Czepiec w Weselu mówi: „Jo chce, by się ludzie brali / zeby sie jako garnęli / zeby sie tak w kupie wzięli / toby sie przecie nie dali”. Ogólnopolski Strajk Kobiet spełnił w jakiejś części wizję bohatera Wyspiańskiego? 

Siedzimy przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie kilka tygodni temu ganialiśmy się z policją. Jest coś specyficznego w nas, w Polakach, jakoweś fata nas pędzą… Często wydaje nam się, że jesteśmy w stanie przewalczyć zło, a później i tak wszystko powraca. Symbolem takiego stanu rzeczy jest przecież chocholi taniec. Urok muzyki Furii tkwi właśnie w tym pogrążeniu w tańcu-opętańcu, który z jednej strony jest fascynujący, narkotyczny, a z drugiej oddala nas od realnych problemów. Czepiec może mówić o akcji, wszystko może być przygotowane do działąnia, ale wtedy budzi się Poeta z przesłaniem: „Przecież nic się nie dzieje”, zawsze może być gorzej, po co się wychylać, pielęgnujmy swoje małe interesiki… Oczywiście, że buntownicza reakcja w Polsce była istotna. Młodzież nie dała się omamić nacjonalistycznymi bzdurami, ale jaki będzie ciąg dalszy? Będą niespodzianki, oby sensowne.

Niedawno wspomniał Pan, pośrednio nawiązując do słów Poety z Wesela, że: „od stu lat imprezujemy dalej przy nekrofolku i pieścimy się snami. Sądząc po rzeczywistości wokół, to może jeszcze potrwać”. Jak Pan myśli, czy jest w ogóle szansa wyrwania się z tego snu?  

Trudno powiedzieć. Nowe pokolenie teoretycznie funkcjonuje w obiegu ogólnoświatowym. Dla moich córek akcja Black Lives Matter jest ważniejsza niż rabacja galicyjska. Zobaczymy, czy tendencje globalistyczne wygrają z ksenofobicznymi, zaściankowymi reakcjami. Chcę wierzyć, że kolejne pokolenia wzmocnią ogólnoeuropejską platformę porozumienia, chociaż taki pan „od parówek” Kanthak stopuje mój optymizm.

Wielu ludzi liczy na oficjalne wydawnictwo ze spektaklem Wesele. Jest na to jakaś szansa?

Pomysł jest i trwają rozmowy nad możliwością rejestracji, pojawiły się nawet telefony z – uwaga, uwaga! – TVP Kultura, ale chyba szybko wyjaśniono pani producentce, że Jacek Kurski nie wyłoży pieniędzy na projekt, który reżyseruje Jan Klata. Zresztą jestem sceptycznie nastawiony do premier teatralnych w Internecie lub TV. Publiczność to nieodłączny element teatru, gdzie niezbędna jest ta energia koncertowa… Chociaż muszę przyznać, że Hamlet zrealizowany w Stoczni Gdańskiej przez Kasię Adamik daje się obejrzeć  i śmiało mogę podpisać się pod tym projektem [spektakl H. znajduje się na stronie internetowej: ninateka.pl – przyp. M.Ż.]. Wracając do Wesela… Tak, jest szansa powrotu tytułu na afisze i być może jego rejestracji, ponieważ widzę możliwość rozmowy z nowym dyrektorem Teatru Starego, w przeciwieństwie do poprzedniego pana z nadania PiS.

Weselem rozbudził Pan apetyty metalowców. Czy możemy w przyszłości spodziewać się innych sztuk w Pana reżyserii z udziałem zespołu metalowego? Może są już jakieś pomysły w głowie?  

Z Nihilem zrobiliśmy Trojanki w Teatrze Wybrzeże. Jestem bardzo zadowolony z tego spektaklu. Zapraszam po pandemii, najprawdopodobniej będziemy grać w kościele św. Jana w Gdańsku. Natomiast jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, to nie warto się powtarzać. Co prawda niebawem wyjeżdżam popracować do Skandynawii, ale czy sięgnięcie do miejscowego zagłębia metalowego byłoby trafnym pomysłem? Wątpię. Furia jest jedna.

Na koniec wyobraźmy sobie, że dwunastoletni Jan Klata nie może nazwać swojej pierwszej sztuki Słoń zielony, tylko ma do wyboru następuje tytuły: „Otępiały opętaniec”, „Spętany otępialec”, „Osmolony utopielec”, „Opleciony skazaniec”, „Obudzony zaskroniec”, „Złapany zagmatwaniec”, „Odrodzony ulepiec”. Który wybiera?

[Milczenie]… To są bardzo dobre tytuły… [długie milczenie]… Zależy od jasnej i ciemnej strony księżyca. Pierwszą część nazwałbym „Złapany zagmatwaniec”, drugą „Odrodzony ulepiec”.